sobota, 27 października 2012

Pink Floyd od tyłu




Gdzieś między postem pierwszym, a dziewiętnastym zapomniałem uzewnętrznić się na tyle, by zdradzić nazwę zespołu, który cenię najbardziej. Czasem nie było okazji, innym razem humoru, nie pomagała też okrutna, wrodzona nieśmiałość. Dzięki temu jednak z ‘progresywnego’ nieśmiało wiała woń tajemniczości. Trudno było przecież odczytać między historią Scorpionsów a papierosowymi przygodami zespołu Camel, co tak naprawdę najchętniej gra w duszy i odtwarzaczu autora. Dziś czas symbolicznie przegonić wszelki swąd. Za odpowiedź posłuży tytuł postu.

Postanowiłem jednak pokusić się o odrobinę oryginalności i zamiast piać zachwyty nad Dark Side of the Moon przedstawić inne dzieło z dyskografii Pink Floyd. Faktycznie, wybór nieco zalatuje hipsterią, ‘Obscured by Clouds’ jest bowiem chyba nieznane przeciętnemu słuchaczowi PF. A szkoda. Bo to kolejny, bardzo wartościowy album.
 

sobota, 13 października 2012

Marihuana


Każdy opublikowany post powinien budzić podziw swojego autora. Oślepiać go geniuszem i skłaniać do rozmyślań nad źródłem jego niecodziennej inteligencji. Bezsensem byłoby przecież pisanie czegoś, co z góry skazane jest na przeciętność. I to przez własnego twórcę.

Rzeczywistość bywa jednak okrutna. Mozolnie budowane przekonanie o wrodzonym talencie lubi uginać się pod naporem literówek i niewyjaśnionych nieścisłości. Dlatego czasem bardzo trudno jest się przełamać i wykazać niespotykanym heroizmem, by odkopać własne wypociny i poświęcić się ich lekturze.

Nie będzie jednak chyba przejawem pychy i braku dystansu, jeśli wspomnę o jednym tekście, który owe obawy obraca o 180 stopni. Tekst, który na dowód swojego poziomu zebrał też najbardziej przychylne opinie wśród czytelników. Mowa naturalnie o poście ‘LSD’. Temat wydał mi się tak przyjemny i przystępny, że nadszedł czas na swego rodzaju kontynuację. Tym razem na warsztat trafiła marihuana.

Ciężko jest jednak skojarzyć ‘zioło’ w pierwszej kolejności z muzyką rockową. Marihuana od zawsze była atrybutem nieco otłuszczonych, czarnych panów z dredami. Ci w afro czy o długim włosie przychodzą na myśl dopiero po długiej chwili zastanowienia. A jednak, obok LSD czy kokainy marihuana zajmowała bardzo istotne miejsce w jadłospisie rockowych muzyków. 
   

poniedziałek, 24 września 2012

Wyszukane #4 - 2112




Gdzie? Na leżącym gdzieś za domowym regałem, zupełnie zakurzonym albumem grupy Rush. To okrutne ze strony współlokatorów i natury, by takie cudo przede mną chować.

O co chodzi? Podwajamy stawkę. Po 10-minutowych ‘Maggot Brain’ i ‘Child in Time’ czas na ponad 20 minut wybitnej, rockowej muzyki. Dzieło Kanadyjczyków z Rush to nic innego jak kilka (7) umiejętnie połączonych ze sobą utworów, które dopiero w symbiozie osiągają zamierzony efekt. Cześć muzyków woli stworzyć album koncepcyjny, inni – zmieścić go w jednym utworze.

Geneza. Po niespecjalnym sukcesie komercyjnym albumu ‘Caress of Steel’ wytwórnia Mercury Records zażądała od Rush znaczącej zmiany muzycznego kierunku. Zamiast kilkunastominutowych prog rockowych utworów Geddy Lee wraz z kolegami mieliby przerzucić się na mainstreamowe granie. Muzyczny rynek zaczynał się powoli odwracać plecami od progresywnych grup, stawianie na nieco przystępniejszą masowemu odbiorcy muzykę miało być więc jedyną szansą na to, by porcelanowa świnka – skarbonka mogła ciągle tyć. Rush wysłuchali uwag, podkulili ogony, pokiwali z pokorą głową i zabrali się do pisania czegoś zupełnie odwrotnego do wymagań Mercury Records. Tak oto powstało wybitne, w pełni progresywne dzieło, które paradoksalnie zapewniło Kanadyjczykom z Rush zarówno komercyjny, jak i finansowy sukces i chyba dozgonną, sławę.

środa, 12 września 2012

Pogo story


Autor doskonale zdaje sobie sprawę, że poniższy tekst to jedynie dziecinna rymowanka. Ale czy to nie dzieci są najbardziej szczere i wylewne? Do pomocy mały słownik:

ścianka - 'figura' polegająca na ustawieniu się
naprzeciw siebie dwóch grup rozjuszonych metali  i po chwili szaleńczego biegu wprost w przeciwległe stado.
młynek - szukamy wolnego miejsca (np. podczas ścianki), łapiemy się za ręce i z entuzjazmem kręcimy dookoła własnej osi.
fala - rzucamy przypadkowego nieszczęśnika wprost na ręce innych pogujących i obserwujemy jak 'płynie' przez publikę w stronę otwartych ramion ochroniarzy.

***

Gitara brzdąknęła nieśmiało
Dźwięk się rozszedł po uszach
Dołączają bębny, jeszcze basu za mało
Z ciał wychodzi metalowa dusza.

Wreszcie wszystko gra należycie
Krzyk wokalisty towarzystwa szuka
Propozycja przyjęta, słychać wycie
Oj, bardzo specyficzna to sztuka.

Wrzask.

Za głosem chcą iść kończyny
Słysząc perkusji dudnienie
Wołają jakby ‘chodź, tańczymy!’
Ramoneski idą w zapomnienie.

Sypią się iskry z gryfów
Ziemia parzyć zaczyna
Za głosem soczystych riffów
Publika się powoli wygina.

Smród.
  

środa, 5 września 2012

(Nie)stereotypowo



Niemiłosiernie szare, łódzkie ulice zaczynają się mienić w tęczowe barwy. Między zdezelowaną bramą, a obszczanym murem wyłaniają się dziwne postacie. I już nie tylko samym ubiorem budzą wśród mieszkańców miasta wątpliwości, co do portretu współczesnego homo sapiens. Również ich zachowanie zdrowo odbiega od normy, co zresztą one same starają się usilnie wyeksponować. To już nie nieszkodliwa, ekologiczna hipsteria, nawet ona jest dla nich zbyt mainstreamowa. O ile bycie hipsterem można chyba podciągnąć do kategorii ‘stanu umysłu’, o tyle osoby, które tak niezgrabnie opisuję z umysłem mają niewiele wspólnego. Choć to nie ich wina. Za chorobliwe silenie się na oryginalność odpowiadają bowiem paskudne potwory zwane stereotypami.
   
Chciałem jedynie elegancko ubrać w słowa pewną fejsbukową ankietę, na jaką natknąłem się w ostatnim czasie. I nie mówię tu o słynnym okresie w dziejach portalu, kiedy każdy z użytkowników czuł się jak celebryta, a w tysiącach internetowych kwestionariuszy widział tłum śliniących się dziennikarzy. Pytanie o ‘najbardziej irytujący stereotyp’ pojawiło się długo po szczycie popularności fanpage’a ‘Pierdolnij sobie jeszcze ze 3 ankietki, 15 to za mało.’ Przyniosło jednak bardzo ciekawe rezultaty. Które aż proszą się o komentarz.
  

piątek, 17 sierpnia 2012

Wyszukane #3 - White Rabbit



Gdzie? To niezdrowo zwyczajna historia. Ot, wystarczyło wsunąć do odtwarzacza ‘Surrealistic PillowJefferson Airplane i spokojnie poczekać na utwór nr 10. I zatrzymać się przy nim na bardzo długo.

O co chodzi? Jeden z nieoficjalnych hymnów ruchu hippisowskiego. Grace Slick przy skromnym akompaniamencie grających w niemal żołnierskim rytmie gitary i perkusji opowiada o przeżyciach po zażyciu psychodelików. Ponieważ przemyciła ten drażliwy temat do krajowych rozgłośni jako jedna z pierwszych, pisząc w dodatku literacki majstersztyk (o czym nieco niżej), ‘White Rabbit’ prawdopodobnie na wieki pozostanie symbolem Lata Miłości i wszystkiego, co z nim związane.

Geneza. W 1964r. Signe Anderson, ówczesna wokalistka Jefferson Airplane usidliła pewnego uroczego hippisa i postanowiła związać się z nim na resztę życia. Signe do najurodziwszych istot nie należała, toteż jej radość ze znalezienia partnera nie znała granic. W jej przypływie postanowiła przetworzyć życiowe szczęście w nową istotę. Tak oto, brzuch Anderson zaczął się nieśmiało powiększać, co pozostali partnerzy z zespołu przyjęli bez oczekiwanego entuzjazmu. Jasne było bowiem, że im bliżej do narodzin potomka Signe, tym dalej do jej występów na koncertowych trasach. Podziękowano więc sobie za dotychczasową współpracę i rozpoczęto poszukiwania nowej gwiazdy estrady. Wyjątkowo krótkie poszukiwania, dodajmy – wybór Marty’ego Balina i spółki padł bowiem na wokalistkę supportującego często Jefferson Airplane zespołu The Great Society. Mocny, charakterystyczny wokal i zamiłowanie do psychodelicznej muzyki idealnie wpasowywało niejaką Grace Slick w szeregi Jefferson Airplane. Manager grupy postawił jednak Grace jasny warunek. Dwie najpopularniejsze kompozycje The Great Society idą wraz ze Slick pod warsztat jego ‘podopiecznych’. Grace z uśmiechem zaakceptowała propozycję i dołączyła do nowych kolegów.
    

piątek, 10 sierpnia 2012

Wyszukane #2 - Child in Time


 16 lipca bieżącego roku po długiej, nierównej walce z rakiem trzustki zmarł Jon Lord, klawiszowiec Deep Purple. Wspomnienie jego chyba największego dzieła wydaje się więc być konieczne. A że ‘Child in Time’ to utwór z gatunku muzyki genialnej – połączymy tym samym przyjemne z pożytecznym.

Gdzie? Nietrudno trafić na ‘Child in Time’ choćby w radiowej Trójce, ale moje pierwsze spotkanie z utworem odbyło się przy pomocy jednej ze starych kaset magnetofonowych z domowej kolekcji. Miałem 6 lat, najwyżej ceniłem sobie wokal Michała Wiśniewskiego, ale jednak – dzieło Deep Purple dość mocno zagnieździło się w głowie. Na tyle mocno, że gdy po 7-8 latach, już w wersji elektronicznej Child in Time pojawiło się na mojej playliście, odtwarzanie kolejnych dźwięków ‘muzyki dzieciństwa’ nie sprawiało mi żadnych problemów.

O co chodzi? Znów 10 minut rockowej muzyki, tym razem to jednak coś więcej niż osamotniona elektryczna gitara. Ba, jest tutaj chyba wszystko, czego słuchacz zapragnie. Charakterystyczne intro na klawiszach, doskonały wokal Iana Gillana, niejedno gitarowe solo, zmiany tempa, nastroju, przeplatanie mocno różnych muzycznych gatunków. Bo na początku jest psychodelicznie, potem nieco hard rockowo, po chwili Ritchie Blackmore wywija na swoim instrumencie tak, że gitarzyści Manowar przestają stroić swój sprzęt i wracają do strojenia siebie nawzajem w skąpe fatałaszki. Nagle – zapada cisza. I znowu wraca Jon Lord, potem dołącza do niego Ian Gillan. I nie opuszczają nas już do końca utworu.
        

piątek, 3 sierpnia 2012

Wyszukane #1 - Maggot Brain


 
Gdzie? To zaskakujące, ale gdzieś w czeluściach playlisty OpenFM. Internetowe radio ostatnio bardziej przypomina blok reklamowy, ale o dziwo udało się z niego wyłowić tytułowe cudo.

O co chodzi? 10 minut gry elektrycznej gitary w dłoniach dość osobliwie ubranego murzyna z afro na głowie. Czyli to, co w latach 70 było na porządku dziennym. Eddie Hazel potrafił jednak grać tak cudownie, że to właśnie Maggot Brain wyłania się spośród dziesiątek tysięcy funk rockowych utworów. A może blues rockowych? Może tych z kręgu progresywnego rocka?

Bo ciężko jest zdefiniować gatunek Maggot Brain, przypisywanie funk rockowej łatki robi się chyba jedynie z urzędu (bo skoro Funkadelic – to funk). A 10 – minutowe gitarowe solo Hazela przywołuje na myśl właśnie bluesa i co lepiej przyswajalne progresywne utwory.

Geneza. Gdzieś w czeluściach gmachu amerykańskiej wytwórni Westbound sesję nagrań zorganizowali sobie panowie z zespołu Funkadelic. Lider grupy, George Clinton – zgodnie ze zwyczajem, miał wziąć pod język znaczek nasączony LSD i rozłożyć się na scenie w oczekiwaniu na efekty. Te okazały się nieco zaskakujące. Ale jakże istotne dla sztuki (znowu). Clinton widział przed oczami Eddiego Hazela, gitarzystę Funkadelic grającego na swoim Les Paulu podczas pogrzebu swojej matki. A grać miał ponoć nieziemsko. 

sobota, 21 lipca 2012

Samotny, biały kruk



Czas na małe uzewnętrznienie. Mam 17 lat. Jestem przeciętnym chłopcem chodzącym do jednej z łódzkich szkół. Mam przyzwoite stopnie, grupę znajomych. Osiągnięcia? Kilka umiarkowanie poczytnych opowiadań na stronie, którą odwiedzają jedynie fanatycy pewnej gry komputerowej. Kilkanaście medali za taniec na prowincjach, których nie zdołałbym już odnaleźć na mapie. Czerwone paski, sporo punktów na koniec gimnazjum. A, jeszcze 3. miejsce w alfiku humanistycznym. Na terenie szkoły. Podstawowej.

Ot, przeciętna i zrozumiale krótka dla wieku biografia. Ani nie wymaga książkowego wydania, ani nie zapędza na most czy szubienicę. Dopiero, gdy odkrywamy, w jaki sposób inni wypełnili identyczny okres czasu - możemy zacząć żalić się na swój brak ambicji. 50 - latek ze smutkiem policzy zera na koncie Billa Gatesa, 25 - latek z zazdrością popatrzy na dwa tytułu mistrza świata F1 Sebastiana Vettela. A 17 - latek? Przeczyta nudnawe opowiadania Paoliniego? Nie, włączy album Lonesome Crow zespołu Scorpions i wsłucha się w gitarę Michaela Schenkera.

piątek, 6 lipca 2012

O gustach się dyskutuje



Dzisiaj krócej, bo i pogoda za oknami niespecjalnie skłania do przesiadywania przed ekranem monitora i wczytywania się w wypociny (niemal dosłownie) zmęczonego ogrodniczą aktywnością 17-latka. Autor jednak w przerwie między grabieniem zgniłych jabłek (wszystkie drzewa z uciechą obrodziły w tym samym sezonie), a pieleniem osobistego klombu postanowił zasiać coś więcej niż ziarna nasturcji.

To naturalnie dość karkołomne nawiązanie do siania wątpliwości w czytelniku. Poruszany temat może być bowiem mocno kontrowersyjny. Ale czy nie po to powstał 'progresywny', by autor mógł z pełną swobodą wyrazić swoje pokrętne przemyślenia?

Ich temat zdradza tytuł postu. Parafraza popularnego powiedzenia jest w pełni świadoma i celowa. Wszystko w imię obalenia absurdu, jaki niesie za sobą oryginał. O gustach się nie dyskutuje? To w takim razie czego dotyczy zdecydowana większość rozmów? Co stanowi podstawę dyskusji jeśli nie wymiana poglądów? Komunikując się, non-stop mówimy o tym, co lubimy, a czego nie, co uznajemy za istotne, pomijając rzeczy spychane przez nas na dalszy plan. Przecież bez polemiki nie zaistniałyby ani relacje międzyludzkie, ani człowieczy rozwój.

niedziela, 24 czerwca 2012

Kontrinterpretacje #1: romantycznie



Całkiem możliwe, że poniższy tekst jest wstępem do serii, która w najbliższych tygodniach/miesiącach zagości na ‘progresywnym’. Za radą pewnej czytelniczki autor postanowił pokusić się o mocno subiektywną interpretację jednego z muzycznych cudów. Ponieważ jednak pianie (notabene w pełni uzasadnionych) zachwytów jest w naszym kraju słabo poczytne – autor wtrąci doń nieco dziegciu. Posłuży za niego jeden z liderów współczesnych list przebojów. Teoretycznie wszystko odbędzie się na zasadzie małej konfrontacji, ale jako że rezultat starcia jest oczywisty, z racji ‘ideologii’ bloga znany już na wstępie – nie będzie miał on specjalnego znaczenia. Wszystko w imię uzupełnienia ostatnich niedoborów postów na ‘progresywnym’ i ukazania znacznej różnicy między kreatywnością artystów legendarnych i współczesnych. Jako, że za pasem wakacje – będące najskuteczniejszym zarówno kreatorem, jak i destruktorem wszelakich związków – motywem przewodnim dziewiczej kontrinterpretacji będą wyciskające litry łez historie miłosne.

sobota, 9 czerwca 2012

Historia bardzo alternatywna



Euro rozpoczęte, a na ‘progresywnym’ brak choćby skromnej wzmianki o futbolu? Autor w piłkarskich zmaganiach zakochał się już w czasach niemowlęcych, byłaby więc to okrutna zniewaga, gdyby na jego blogu wciąż panowała sportowa posucha. Tak oto powstał pomysł, by wykorzystać jeden z niepublikowanych, gimnazjalnych tekstów i przerobić na potrzeby otaczających nas wydarzeń.   

. . .


Za siedmioma górami, siedmioma lasami, w mało efektownej scenerii
W zimnie i w mroku, gdzieś na dalekiej Syberii
Mieściła się samotna chata ziołami pachnąca,
Której właściciel – drwal co dzień indyjską konopię swymi wargami trąca.
Mimo średniowiecznej epoki, bez śmierci obawy
Wbrew Memento Mori urządza z zielskiem zabawy.
Lecz i na niego trafi w końcu zabójcza pożoga,
Swoimi czynami irytuje on bowiem samego boga,
Który wierny naukom zawartym w Biblii przez samego siebie
Nawet bucha nie może pociągnąć w nieposzlakowanym zielenią niebie.
Doprowadzony na skraj cierpliwości podczas jednej z trawiastych libacji
Zjawił się przy stole drwala tuż po sutej kolacji.
Przerażony leśnik odjąwszy od ust mięso jelenie
Stanął, jak wryty, czując jednak jego niedosmażenie
Odstawił posiłek na ogień z powrotem
Zagłuszając całą izbę nieznośnym metalu skrzekotem.
Wnet ponownie postać niespodziewanego przybysza
Od stóp do głów obejrzał, wprowadzając towarzysza
W zakłopotanie. Ten zaś po chwili tym samym drwalowi odpowiedział
I po spojrzeniu w oczy wnet o jego stanie się dowiedział.
Boska ręka natychmiast więc co nieco i dla swojego właściciela zwinęła
I po głębokim buchu mówić wreszcie zaczęła.

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Oldfield i jego dzwony



Włosy Mike’a niedbale zasypały olchowy korpus Fendera Telecaster. Wyglądało to tak, jakby mężczyzna planował użyć swoich brązowych kłaków zamiast stalowych strun. Gdzieś w tle nieśmiało brzęczał magnetofon szpulowy, rejestrujący z nieukrywanym zadowoleniem każdy dźwięk z instrumentu Mike’a. Partia na gitarze elektrycznej dobiega końca, czas rzucić ją w kąt i przesiąść się za klawiaturę fortepianu. Oldfield blokuje tekturą głowicę magnetofonu i przenosi się wraz z nim na drugi koniec pokoju. Podobnie czyni, gdy przypominający długością Biblię zwój z zapisem nutowym nakazuje mu zagrać na dzwonkach, gitarze basowej, akustycznej, hiszpańskiej, mandolinie, aż w końcu ujmuje młotek i z uporem obija nim dzwony rurowe. Dzwony, których projektant najchętniej wyszedłby z mahoniowej trumny i (w swoim mniemaniu) ucałował stopy Oldfielda, raniąc je przy tym okrutnie. Wszak to właśnie dzięki Mike’owi instrument ten wszedł na stałe do świadomości rockowych słuchaczy. Wcale nie za sprawą cudownego dźwięku czy sposobu przekazywania emocji grającego – ot, dzwony, jak dzwony. Wystarczyło jednak 48 minut cudownej muzyki w wykonaniu Mike’a Oldieflda i wydaniu jej na albumie o tytule ‘Tubular Bells’, by wynieść niepozorny instrument na ołtarze progresywnego rocka.


sobota, 26 maja 2012

LSD


Już sama szata graficzna gimnazjalnych podręczników od chemii niezwykle mnie podniecała. Te wszystkie probówki, szkła, umieszczane w nich ciecze, kwasy – to wszystko cudownie pobudzało wyobraźnię i sugerowało, że to właśnie tego przedmiotu będzie się oczekiwało w szkolnym tygodniu. Naturalnie wszystkie sny i marzenia o lekcjach bazujących na chemicznych doświadczeniach legły w gruzach pod naporem edukacyjnego jarzma. Wszak zaciekawione twarze uczniów są dużo mniej wartościowe od satysfakcji z wypełnienia założonego programu. Mimo to, miłość do chemii wciąż tli się w moim sercu i ma ochotę zostać przekształcona w solidne zarobki.

Tyle w bezkresnym temacie szkolnych ambicji i rozczarowań. Kiedy już w zaciszu domowych czterech ścian przychodzi czas na rozładowanie mniej lub bardziej pozytywnej energii, jedynym słusznym towarzyszem staje się muzyczny odtwarzacz. Niestety, w nauce wspomnianej chemii raczej on nie posłuży, wszak z racji reprezentowania płci męskiej – autor podzielnej uwagi nie posiada. Warto jednak zastanowić się, czy nie działa to w drugą stronę. I nie mówię tu o płynach do konserwacji instrumentów czy polichlorku winylu. Trzeba sobie zdać sprawę, że gdyby nie chemia właśnie, muzyka lat 60 i 70 nie brzmiałaby tak wybitnie, jak mamy okazję tego doświadczać. Poziom jej zaawansowania nie wzrósłby tak szybko, w tak krótkim czasie. Co chodzi (a właściwie błądzi) po głowie autora? Co tak silnie łączy sztukę, wspomnianą epokę i chemię? Naturalnie narkotyki. Konkretniej: psychodeliki.

piątek, 18 maja 2012

Szczyt hipokryzji



W nieokreślonym miejscu, w nieokreślonym czasie odbywało się osobliwe spotkanie.

- Ukraińcom się nie udało, a tu proszę – my możemy! – powitał zgromadzonych miejscowy duce. – Rozsiądźcie się wygodnie i korzystajcie z chwili wytchnienia, niech wam drzazgi w dupę wejdą.

- Mógłbym zabrać głos nim ta cała wspólnota złotych ust rozedrze swoje mordy? – nieśmiało wychyliła się z tłumu postać z krzyżem na szyi.

- A co Pan sobą reprezentuje?

- Czystość i miłosierdzie, jestem katolem.

- A, to proszę mówić. Szanuję każde mądre zdanie, więc spierdalaj.

- Chciałem tylko powołać tu zgromadzonych do czynów w imię dekalogu. A poza tym – jebać żydów.

- No, czuję że znajdujemy się we właściwym punkcie dyskusji, czas zmienić temat. Ktoś chętny, by coś mądrego powiedzieć?

- Ja mam pewne obiekcje – odezwał się upstrzony w narodowe barwy mężczyzna. – Jestem prawdziwym patriotą.

- Brzmi ciekawie – zachęcił duce.

środa, 16 maja 2012

Między wielbłądem a nikotyną



Camel. Skojarzenia z tym terminem natychmiast prowadzą nas w upalne, arabskie regiony. Albo w niemniej rozgrzane  - papierosowym dymem, zatłoczone bary. Lub jeszcze gdzieś indziej. Pod głośniki. Tam właśnie angielska grupa Camel gra po raz kolejny swoje bodaj najsłynniejsze dzieło – Mirage.

Ponieważ podobnie jak w przypadku artykułu o Flying Teapot, autor wbrew wszelkim zasadom wyławia album ze środka dyskografii zespołu, nie będziemy się rozpisywać o początkach jego kariery. Warto jedynie nadmienić, że Camel powstał w niemal szczytowym okresie rocka progresywnego, w 1971 r., utworzony przez gitarzystę Andrew Latimera. Anglik wraz z utalentowanymi partnerami z grupy The Brew, postanowił we wspomnianym roku zaprosić do twórczej pracy klawiszowca (wcześniej działali jedynie dwaj gitarzyści i perkusista), Petera Bardensa. Jako że skład personalny uległ zmianie, Latimer postanowił uwiecznić ten fakt znaczną korektą w nazwie zespołu. Tak oto powstała grupa Camel, z zadymionych angielskich klubów przenosząc się niemal na stałe na właściwe poziomowi granej muzyki koncertowe areny.

sobota, 12 maja 2012

Klub 27



Trzeci dzień lipca 1969 roku. Brian Jones, gitarzysta i współzałożyciel The Rolling Stones zostaje znaleziony martwy w basenie swojej posiadłości w Hartfield. Oficjalną przyczyną śmierci było, co niespecjalnie zaskakujące - utonięcie. Biorąc pod uwagę dość frywolny tryb życia i skłonność Jonesa do używek wszelakich, trudno nie wykluczyć w tragedii udziału osób trzecich. Tej samej nocy jednak, dom Briana został obradowany, a ogrodnik gitarzysty, Frank Thorogood miał się ponoć przyznać do zabójstwa Tomowi Keylockowi, kierowcy Rolling Stones. Ten jednak stanowczo zaprzeczył, czym przypieczętował w akcie zgonu wpis ‘nieszczęśliwy wypadek’. Brian Jones miał 27 lat.
18 września 1970 roku, godzina 3:00. Jimi Hendrix w towarzystwie swojej partnerki, Moniki Dannemann przyjeżdża do Hotelu Samarkand w Notting Hill. Po zakwaterowaniu zasiada w fotelu, pisze poemat ‘The Story of Life’ i sączy z zadowoleniem czerwone wino. Nim dopił ‘symboliczną lampkę’, postanowił się solidnie przespać po przydługim dniu. Pomóc miało mu w tym dziewięć tabletek środku nasennego Vesperax z torebki Moniki (standardowa dawka to pół pastylki, Hendrix nie zaznajomił się jednak z ulotką). Dannemann w okolicy 4:00 obudziła się, słysząc duszącego się Jimiego. Szybka interwencja lekarzy nie pomogła legendzie. Oficjalnie Hendrix zmarł w wyniku zadławienia się własnymi wymiocinami, głównie czerwonym winem wypełniającym jego drogi oddechowe. Jego partnerka zmieniała jednak wielokrotnie swoją wersję wydarzeń tragicznej nocy, a Jimi miał ponoć zostać znaleziony w hotelowym pokoju zupełnie sam. Za ewentualnego mordercę postrzegany jest Mike Jeffery, menedżer muzyka, który miał upozorować własną śmierć i uciec z pieniędzmi z ubezpieczenia Hendrixa. Koroner przyjął jednak za jedyny słuszny powód zgonu nieszczęśliwy wypadek. Jimi Hendrix miał 27 lat.

czwartek, 10 maja 2012

Muzyczne kameleony

‘Ludzi o bardzo zmiennych poglądach powszechnie nazywa się kameleonami. [...] w tych niewielkich zwierzętach z rodziny jaszczurkowatych dostrzegamy spryt, przebiegłość, ale i również zwykłą, człowieczą fałszywość, z którą spotykamy się na co dzień. A przecież po ujrzeniu pierwszego przedstawiciela gatunku, Grecy tak ładnie go nazwali. Chamailéōn, w dosłownym tłumaczeniu oznacza bowiem „lwa na ziemi”.
Jakże musieli być oni jednak zmęczeni opracowywaniem teorii geocentrycznej i wzoru siły wyporu, że tak zmylili światową ludność. Bowiem co wspólnego mają ze sobą te dwa gatunki? Jeden, dla własnego bezpieczeństwa „kuli ogon” i zmienia barwę zarówno całego ciała, by pozostać niezauważonym. Drugiemu przeszkadza w tym ogromne cielsko i brak komórek barwnikowych. Kto ma większe szanse na przeżycie? [...] Powiedzenie „lew zwycięży, ale kameleon przetrwa” jest niestety bardzo zgodne z otaczającą nas rzeczywistością. 
Za narzekanie nie zostaniemy jednak przez nikogo nagrodzeni, dlatego warto wybrać się na osobistą spowiedź i zastanowić, czy i my nie jesteśmy kolejnym kameleonem. [...]Ciężko uznać przyjście do nowej szkoły i chęć wkupienia się do nowo poznawanej grupy, jako lawiranctwo i fałszywość. Podobnie jest z rozmową z osobą płci przeciwnej, na której nam zależy. Tu sytuację usprawiedliwia fakt, że krew zamiast do mózgu intensywniej płynie do innych narządów i ciężko jest w tym momencie myśleć o zachowaniu własnego zdania. To jednak normalne, wpisane w ludzką naturę i ciężko obwiniać o to zarówno samego siebie, jak i drugą osobę. 
[...]Trwanie przy własnym zdaniu może przysporzyć sporów, ale z niewielkiego doświadczenia wiem, że działa to także w drugą stronę. No, chyba że staniemy na przeciw człowieka o większym obwodzie bicepsa od naszej klatki piersiowej. Wtedy zmiana poglądów przyjdzie sama, bez względu na poziom naszej odwagi i głupoty zarazem. Kameleon bowiem siedzi w każdym z nas. On sam wyjdzie, kiedy zaistnieje taka potrzeba. Jeśli zaczniemy używać go bez powodu, będzie opuszczał miejsce swojego bytowania coraz częściej i częściej. Aż zginiemy w uzyskanych w ten sposób korzyściach, pozbawieni znajomych i ludzkiej godności.’

Powyższe wątpliwej jakości fragmenty jednego z gimnazjalnych wypracowań zgodziły się posłużyć autorowi jako wprowadzenie do kolejnego postu. Ponownie muzycznego, tym razem jednak z mocno życiowym tłem.

piątek, 4 maja 2012

Spotkanie z latającym czajnikiem




Zasugerowany nazwą zespołu, autor postanowił rozpocząć muzyczną sekcję bloga od ociekającego psychodelią Gongu. Z góry uprzedzam, że dzięki temu poprzeczka została postawiona niezwykle wysoko, będzie do czego równać w najbliższym czasie.

Skoro podsumowanie mamy już za sobą, czas przystąpić do wprowadzenia w świat ‘francuzów’ z wybujałą wyobraźnią. W 1967 roku jedna z czołowych postaci brytyjskiej sceny Canterbury (o niej więcej w innym terminie), Daevid Allen (Soft Machine) w wyniku problemów z wizą, nie dostał się na teren Wielkiej Brytanii. Królowa Elżbieta postanowiła być Australijczykowi niezwykle nieprzychylna i zamiast przyjąć utalentowanego artystę w psychodeliczne wówczas progi swojego grajdołka – odesłała go na teren Francji. Parę siarczystych przekleństw i podrażniona ambicja wystarczyły Daevidowi, by uformować nowy projekt. Wraz z kilkoma żądnymi możliwości artystycznego wyrazu muzykami, we wspomnianym 1967 roku Allen utworzył progresywną grupę rockową – Gong.

Romantyk zza szkła




Nadmierne zatracanie się w wirtualnej rzeczywistości to temat ustępujący popularności chyba jedynie feralnej brzozie i jej latającym zabójcom. I nie chodzi mi tutaj o morderstwa uwarunkowane niesłusznym odcięciem gracza od komputerowej rozrywki czy masturbację analną spowodowaną zniszczeniem życiowego dorobku. ‘Tym razem’ na tapetę trafia okrutnie już wytarty temat popularnego fejsbuka.

Poruszam go jedynie z racji niewielkich doświadczeń związanych ze wspomnianym portalem i tytułem postu. Wszak z powodu wrodzonej nieśmiałości i nieco specyficznej psychiki, komputer posłużył mi kilkakrotnie jako kompan w dzikim podrywie. Jedni wybierają się ‘na połów z kumplami do baru’, inni robią to w domowym zaciszu, w towarzystwie nieśmiało szumiącej maszyny.

czwartek, 3 maja 2012

Na początku było słowo, ale czy właściwe?



Być może autor urodził się do rzeczy wyższych niż tworzenie wstępów do anonimowego bloga. Być może jego powołaniem są sprawy istotniejsze dla losów planety niż wprowadzanie czytelnika w tajniki swojego specyficznego umysłu. Jednak fakt faktem, że pomysłu na dziewiczy, pierwszy post na ‘progresywnym’ nieco autorowi brakuje. Pozwolicie więc, że poniższe słowa pozwoli on sobie uznać za rozgrzewkę do nieco bogatszych artystycznie wypocin.