Każdy opublikowany post powinien budzić podziw swojego
autora. Oślepiać go geniuszem i skłaniać do rozmyślań nad źródłem jego niecodziennej
inteligencji. Bezsensem byłoby przecież pisanie czegoś, co z góry skazane jest
na przeciętność. I to przez własnego twórcę.
Rzeczywistość bywa jednak okrutna. Mozolnie budowane
przekonanie o wrodzonym talencie lubi uginać się pod naporem literówek i
niewyjaśnionych nieścisłości. Dlatego czasem bardzo trudno jest się przełamać i
wykazać niespotykanym heroizmem, by odkopać własne wypociny i poświęcić się ich
lekturze.
Nie będzie jednak chyba przejawem pychy i braku dystansu,
jeśli wspomnę o jednym tekście, który owe obawy obraca o 180 stopni. Tekst,
który na dowód swojego poziomu zebrał też najbardziej przychylne opinie wśród
czytelników. Mowa naturalnie o poście ‘LSD’. Temat wydał mi się tak przyjemny i
przystępny, że nadszedł czas na swego rodzaju kontynuację. Tym razem na warsztat
trafiła marihuana.
Ciężko jest jednak skojarzyć ‘zioło’ w pierwszej kolejności
z muzyką rockową. Marihuana od zawsze była atrybutem nieco otłuszczonych,
czarnych panów z dredami. Ci w afro czy o długim włosie przychodzą na myśl
dopiero po długiej chwili zastanowienia. A jednak, obok LSD czy kokainy
marihuana zajmowała bardzo istotne miejsce w jadłospisie rockowych muzyków.
Zanim jednak trafiła na choćby woodstockowe salony,
zachwycała swoimi właściwościami jazzmanów. W podrzędnych amerykańskich klubach
lat ’20 muzyka nie miała za zadanie skupiać uwagi zgromadzonej klienteli.
Panowie byli zajęci względnie skromnie ubranymi paniami lekkich obyczajów, ich partnerki
trudniły się dyskusjami o kapeluszach. Nic więc dziwnego, że właściciel knajpy
nie miał ochoty zatrudniać kilku muzyków, brzdąkających na zmianę przy pianinie
przez całe dnie i noce. Bardzo pełny etat dostawał jeden szczęśliwiec, który
aby wytrzymać ignorancję klientów i narastające zmęczenie musiał wspomagać się
czymś więcej niż zawziętością i silnym charakterem. Tak oto marihuana dostała jedno
z pierwszych związanych z muzyką zadań - utrzymać jazzmanów przy świadomości i
dobrej kondycji. Szybko okazało się jednak, że cannabis daje organizmowi coś
więcej niż odporność na zmęczenie. Rozbudowane improwizacje znudzonych życiem i
całodobową pracą muzyków raz po raz zadziwiały zarówno klientów, jak i
właścicieli barów. Marihuana, podobnie jak kilkadziesiąt lat później LSD dawała
im niespotykaną dotąd możliwość wyrażenia najbardziej ukrytych dźwięków swojej
muzycznej wyobraźni. ‘Trawka’ szybko wyniosła więc się poza amerykańskie
meliny. Chyba najsłynniejszy jazzman ówczesnego okresu, Louis Armstrong cudem
uniknął półrocznego pobytu w więzieniu za zabawy z ziołem. Uratował go jedynie
sędzia-meloman, który najchętniej sam załatwiłby Armstrongowi działkę, jeśli
ten wciąż tworzyłby tak genialną muzykę.
Władze natomiast starały się powstrzymać zieloną ekspansję
możliwie jak najbardziej bezwzględnymi środkami. Zamiast roznoszenia po domach ulotek
z hasłem ‘cannabis is bad’ – postawiono na dużo bardziej skuteczną kampanię. Najpierw
marihuana została przedstawiona w osobie autora wszelkich nieszczęść, jakie
spotykały ówczesnych mieszkańców USA. Palenie zioła miało się łączyć ze wzrostem
przemocy, ilości morderstw, trądem na ciele, pryszczami na nosie, niesprawnym
budzikiem, spóźniającym się pociągiem i wszelkimi możliwymi tragediami. Tak jak
Tusk zestrzelił Tupolewa, tak Titanic miał zatonąć, bo cała załoga była
niemiłosiernie ‘zjarana’.
Jednak na świadomość Amerykanów najsilniej podziałały
powiązania cannabis z ludnością afroamerykańską. Rząd postanowił wykorzystać i
pogłębić rasistowskie poglądy ‘białej części USA’ i zgrabnie przedstawił
marihuanę jako atrybut imigranta i murzyna. To w zupełności wystarczyło, by 16
stanów bezwzględnie zakazało zażywania i handlowania ziołem.
Jego popularność i dostępność wśród muzyków wciąż miała się
jednak doskonale. Pomijając kolejne etapy jego rozpropagowywania (przez
kolejnych jazzmanów, aż po grających rock and’ rolla) warto odnotować pierwsze
spotkanie marihuany z brytyjską ogładą i dobrym wychowaniem. 28 sierpnia 1964
roku dobrze już zaznajomiony z własnościami marihuany Bob Bylan gościł w swoim
hotelowym pokoju grupę The Beatles. Była to pierwsza podróż czwórki z
Liverpoolu do Nowego Jorku, dlatego też Dylan postanowił ją szczególnie uczcić.
Kiedy Lennon z McCartneyem dyskutowali o kroju kolejnego garnituru, Bob podał
Ringo Starrowi symbolicznego jointa. To od tego momentu miała się rozpocząć
długa i owocna współpraca grupy z koleżanką marysią.
Współpraca, której efektem był najdojrzalszy muzycznie
okres w dziejach grupy. I liczne procesy sądowe Lennona i McCartneya. Słuchając
jednak Abbey Road czy Sgt. Peppers Lonely Hearts Club Band, obydwaj mogli(by)
stwierdzić, że było warto.
Popularność marihuany w muzycznym środowisku powoli osiągała
swoje apogeum. Pojawiają się hippisi. Gdzieś w Monterey ma miejsce słynne lato
miłości. LSD zaczyna brakować towarzysza. Niechęć do wszelkich władz i rządów
przybiera niemal postać anarchii.
Nic więc prostszego, jak spotkać się na łonie natury ze
znajomymi i zapalić jointa. Za jednym zamachem działamy przeciwko władzom (bo palenie
marihuany było naturalnie bezustannie zabronione), identyfikujemy się z
hippisowskimi ideami i współdziałamy z innymi ludźmi. Na dodatek podobnie czynią
muzycy, których wielbimy. Niekończące się gitarowe improwizacje podczas
hippisowskich festiwali nie były przecież wyłącznie zasługą wrodzonej
kreatywności.
Nie dziwi więc, że w tamtych czasach palił niemal każdy
meloman. Czy biały, czy czarny, czy fan jazzu, czy rocka – marihuana była wręcz
koniecznością. Joint w dłoni stanowił symboliczną przepustkę do właściwego
świata. Świata wolnego od układów i niesprawiedliwości. Świata hippisów.
Muzycy z radością umilali więc sesje wszelkich kół
zielarskich. Albo sami zapisywali ich efekty w swoich utworach. Sztandarowym
przykładem z nieco późniejszego od hippisowskiego okresu jest ‘Sweat Leaf’
grupy Black Sabbath. Ozzy Osbourne z możliwie największym uczuciem w głosie
wyśpiewuje swoją wdzięczność marihuanie. Za wolność, za nową wiarę, nowe życie,
za poznanie go z własnym umysłem. ‘I love you sweet leaf’ – niemal
łkając wyznaje Osbourne. A tego rodzaju słowa to chyba rzadkość w twórczości grupy. I nawet to idiotyczne odkrycie zdaje się potwierdzać ogromne oddziaływanie
cannabis na ówczesną muzykę.
Czy silniejsze
niż LSD? To chyba niemożliwe do rozstrzygnięcia. Zarówno jeden, jak i drugi
narkotyk stanowił ponoć bezkonkurencyjny, ale i w pełni sprawiedliwy doping dla
muzycznej wyobraźni. W czasach, gdy do artystycznego spełnienia potrzeba było
nieco więcej niż jedynie sprawnego komputera* – od poziomu fantazji twórcy
zależało naprawdę wiele.
Wiadomo jednak,
że Jimi Hendrix był geniuszem i bez jointa w ustach, a ja po kilku buchach nie
zagram na gitarze nagle więcej niż intro Nothing Else Matters. Nadmierne
gloryfikowanie narkotyków może doprowadzić do postrzegania ich niemal za
instrument muzyczny. Nie dajmy się zaślepić. Nie każdemu dane jest palić, nie
każdemu dane jest być wybitnym muzykiem i na pewno nie każdy był i jest w
stanie to harmonijnie łączyć. Lecz jeśli ktoś potrafi – ma prawo choćby z
pozoru wyglądać jak człowiek w czepku urodzony. I uszczęśliwiać tym miliony
swoich słuchaczy.
* dziś słuch nie wydaje się być potrzebny
wielu ludzi pali marihuanę, wielu ludzi też kupuje nasiona marihuany żeby sobie marihuanę wyhodować, w czechach jest to normalne i legalne. w ten sposób mają pewność że palone zioło nie jest zanieczyszczone syfami i nie muszą się zadawać z przestępcami czyli dilerami
OdpowiedzUsuńPrzede wszystkim musisz mieć dobre nasiona i sprawdzony sklep , ja polecam odmiany z autoflowering ! Bez tego ani rusz. Przed wyjazdem do Holandii i tak się zaopatrzyłem w polskim sklepie, z czystym sumieniem polecam Weed24 ;)
OdpowiedzUsuń