sobota, 13 października 2012

Marihuana


Każdy opublikowany post powinien budzić podziw swojego autora. Oślepiać go geniuszem i skłaniać do rozmyślań nad źródłem jego niecodziennej inteligencji. Bezsensem byłoby przecież pisanie czegoś, co z góry skazane jest na przeciętność. I to przez własnego twórcę.

Rzeczywistość bywa jednak okrutna. Mozolnie budowane przekonanie o wrodzonym talencie lubi uginać się pod naporem literówek i niewyjaśnionych nieścisłości. Dlatego czasem bardzo trudno jest się przełamać i wykazać niespotykanym heroizmem, by odkopać własne wypociny i poświęcić się ich lekturze.

Nie będzie jednak chyba przejawem pychy i braku dystansu, jeśli wspomnę o jednym tekście, który owe obawy obraca o 180 stopni. Tekst, który na dowód swojego poziomu zebrał też najbardziej przychylne opinie wśród czytelników. Mowa naturalnie o poście ‘LSD’. Temat wydał mi się tak przyjemny i przystępny, że nadszedł czas na swego rodzaju kontynuację. Tym razem na warsztat trafiła marihuana.

Ciężko jest jednak skojarzyć ‘zioło’ w pierwszej kolejności z muzyką rockową. Marihuana od zawsze była atrybutem nieco otłuszczonych, czarnych panów z dredami. Ci w afro czy o długim włosie przychodzą na myśl dopiero po długiej chwili zastanowienia. A jednak, obok LSD czy kokainy marihuana zajmowała bardzo istotne miejsce w jadłospisie rockowych muzyków. 
   

Zanim jednak trafiła na choćby woodstockowe salony, zachwycała swoimi właściwościami jazzmanów. W podrzędnych amerykańskich klubach lat ’20 muzyka nie miała za zadanie skupiać uwagi zgromadzonej klienteli. Panowie byli zajęci względnie skromnie ubranymi paniami lekkich obyczajów, ich partnerki trudniły się dyskusjami o kapeluszach. Nic więc dziwnego, że właściciel knajpy nie miał ochoty zatrudniać kilku muzyków, brzdąkających na zmianę przy pianinie przez całe dnie i noce. Bardzo pełny etat dostawał jeden szczęśliwiec, który aby wytrzymać ignorancję klientów i narastające zmęczenie musiał wspomagać się czymś więcej niż zawziętością i silnym charakterem. Tak oto marihuana dostała jedno z pierwszych związanych z muzyką zadań - utrzymać jazzmanów przy świadomości i dobrej kondycji. Szybko okazało się jednak, że cannabis daje organizmowi coś więcej niż odporność na zmęczenie. Rozbudowane improwizacje znudzonych życiem i całodobową pracą muzyków raz po raz zadziwiały zarówno klientów, jak i właścicieli barów. Marihuana, podobnie jak kilkadziesiąt lat później LSD dawała im niespotykaną dotąd możliwość wyrażenia najbardziej ukrytych dźwięków swojej muzycznej wyobraźni. ‘Trawka’ szybko wyniosła więc się poza amerykańskie meliny. Chyba najsłynniejszy jazzman ówczesnego okresu, Louis Armstrong cudem uniknął półrocznego pobytu w więzieniu za zabawy z ziołem. Uratował go jedynie sędzia-meloman, który najchętniej sam załatwiłby Armstrongowi działkę, jeśli ten wciąż tworzyłby tak genialną muzykę.

Władze natomiast starały się powstrzymać zieloną ekspansję możliwie jak najbardziej bezwzględnymi środkami. Zamiast roznoszenia po domach ulotek z hasłem ‘cannabis is bad’ – postawiono na dużo bardziej skuteczną kampanię. Najpierw marihuana została przedstawiona w osobie autora wszelkich nieszczęść, jakie spotykały ówczesnych mieszkańców USA. Palenie zioła miało się łączyć ze wzrostem przemocy, ilości morderstw, trądem na ciele, pryszczami na nosie, niesprawnym budzikiem, spóźniającym się pociągiem i wszelkimi możliwymi tragediami. Tak jak Tusk zestrzelił Tupolewa, tak Titanic miał zatonąć, bo cała załoga była niemiłosiernie ‘zjarana’.

Jednak na świadomość Amerykanów najsilniej podziałały powiązania cannabis z ludnością afroamerykańską. Rząd postanowił wykorzystać i pogłębić rasistowskie poglądy ‘białej części USA’ i zgrabnie przedstawił marihuanę jako atrybut imigranta i murzyna. To w zupełności wystarczyło, by 16 stanów bezwzględnie zakazało zażywania i handlowania ziołem.

Jego popularność i dostępność wśród muzyków wciąż miała się jednak doskonale. Pomijając kolejne etapy jego rozpropagowywania (przez kolejnych jazzmanów, aż po grających rock and’ rolla) warto odnotować pierwsze spotkanie marihuany z brytyjską ogładą i dobrym wychowaniem. 28 sierpnia 1964 roku dobrze już zaznajomiony z własnościami marihuany Bob Bylan gościł w swoim hotelowym pokoju grupę The Beatles. Była to pierwsza podróż czwórki z Liverpoolu do Nowego Jorku, dlatego też Dylan postanowił ją szczególnie uczcić. Kiedy Lennon z McCartneyem dyskutowali o kroju kolejnego garnituru, Bob podał Ringo Starrowi symbolicznego jointa. To od tego momentu miała się rozpocząć długa i owocna współpraca grupy z koleżanką marysią.

Współpraca, której efektem był najdojrzalszy muzycznie okres w dziejach grupy. I liczne procesy sądowe Lennona i McCartneya. Słuchając jednak Abbey Road czy Sgt. Peppers Lonely Hearts Club Band, obydwaj mogli(by) stwierdzić, że było warto.

Popularność marihuany w muzycznym środowisku powoli osiągała swoje apogeum. Pojawiają się hippisi. Gdzieś w Monterey ma miejsce słynne lato miłości. LSD zaczyna brakować towarzysza. Niechęć do wszelkich władz i rządów przybiera niemal postać anarchii.

Nic więc prostszego, jak spotkać się na łonie natury ze znajomymi i zapalić jointa. Za jednym zamachem działamy przeciwko władzom (bo palenie marihuany było naturalnie bezustannie zabronione), identyfikujemy się z hippisowskimi ideami i współdziałamy z innymi ludźmi. Na dodatek podobnie czynią muzycy, których wielbimy. Niekończące się gitarowe improwizacje podczas hippisowskich festiwali nie były przecież wyłącznie zasługą wrodzonej kreatywności.

Nie dziwi więc, że w tamtych czasach palił niemal każdy meloman. Czy biały, czy czarny, czy fan jazzu, czy rocka – marihuana była wręcz koniecznością. Joint w dłoni stanowił symboliczną przepustkę do właściwego świata. Świata wolnego od układów i niesprawiedliwości. Świata hippisów.

Muzycy z radością umilali więc sesje wszelkich kół zielarskich. Albo sami zapisywali ich efekty w swoich utworach. Sztandarowym przykładem z nieco późniejszego od hippisowskiego okresu jest ‘Sweat Leaf’ grupy Black Sabbath. Ozzy Osbourne z możliwie największym uczuciem w głosie wyśpiewuje swoją wdzięczność marihuanie. Za wolność, za nową wiarę, nowe życie, za poznanie go z własnym umysłem. ‘I love you sweet leaf’ – niemal łkając wyznaje Osbourne. A tego rodzaju słowa to chyba rzadkość w twórczości grupy. I nawet to idiotyczne odkrycie zdaje się potwierdzać ogromne oddziaływanie cannabis na ówczesną muzykę.

Czy silniejsze niż LSD? To chyba niemożliwe do rozstrzygnięcia. Zarówno jeden, jak i drugi narkotyk stanowił ponoć bezkonkurencyjny, ale i w pełni sprawiedliwy doping dla muzycznej wyobraźni. W czasach, gdy do artystycznego spełnienia potrzeba było nieco więcej niż jedynie sprawnego komputera* – od poziomu fantazji twórcy zależało naprawdę wiele.

Wiadomo jednak, że Jimi Hendrix był geniuszem i bez jointa w ustach, a ja po kilku buchach nie zagram na gitarze nagle więcej niż intro Nothing Else Matters. Nadmierne gloryfikowanie narkotyków może doprowadzić do postrzegania ich niemal za instrument muzyczny. Nie dajmy się zaślepić. Nie każdemu dane jest palić, nie każdemu dane jest być wybitnym muzykiem i na pewno nie każdy był i jest w stanie to harmonijnie łączyć. Lecz jeśli ktoś potrafi – ma prawo choćby z pozoru wyglądać jak człowiek w czepku urodzony. I uszczęśliwiać tym miliony swoich słuchaczy.

* dziś słuch nie wydaje się być potrzebny

2 komentarze:

  1. wielu ludzi pali marihuanę, wielu ludzi też kupuje nasiona marihuany żeby sobie marihuanę wyhodować, w czechach jest to normalne i legalne. w ten sposób mają pewność że palone zioło nie jest zanieczyszczone syfami i nie muszą się zadawać z przestępcami czyli dilerami

    OdpowiedzUsuń
  2. Przede wszystkim musisz mieć dobre nasiona i sprawdzony sklep , ja polecam odmiany z autoflowering ! Bez tego ani rusz. Przed wyjazdem do Holandii i tak się zaopatrzyłem w polskim sklepie, z czystym sumieniem polecam Weed24 ;)

    OdpowiedzUsuń