Zasugerowany nazwą zespołu, autor postanowił rozpocząć
muzyczną sekcję bloga od ociekającego psychodelią Gongu. Z góry uprzedzam, że
dzięki temu poprzeczka została postawiona niezwykle wysoko, będzie do czego
równać w najbliższym czasie.
Skoro podsumowanie mamy już za sobą, czas przystąpić do wprowadzenia
w świat ‘francuzów’ z wybujałą wyobraźnią. W 1967 roku jedna z czołowych
postaci brytyjskiej sceny Canterbury (o niej więcej w innym terminie), Daevid
Allen (Soft Machine) w wyniku problemów z wizą, nie dostał się na teren
Wielkiej Brytanii. Królowa Elżbieta postanowiła być Australijczykowi niezwykle
nieprzychylna i zamiast przyjąć utalentowanego artystę w psychodeliczne wówczas
progi swojego grajdołka – odesłała go na teren Francji. Parę siarczystych
przekleństw i podrażniona ambicja wystarczyły Daevidowi, by uformować nowy
projekt. Wraz z kilkoma żądnymi możliwości artystycznego wyrazu muzykami, we
wspomnianym 1967 roku Allen utworzył progresywną grupę rockową – Gong.
Celowo pominiemy dokonania zespołu, by móc skupić się na
jego najwybitniejszym wg autora postu dziele. 'Flying Teapot', bo o tym właśnie specyficznie
nazwanym albumie mowa powstał w angielskim Oxfordshire (Królowa Elżbieta widząc
swój okrutny błąd, ponownie powitała Allena w Wielkiej Brytanii) w 1973 roku.
Bardzo ciężko zaszufladkować go w jednym gatunku. Powiedzmy, że po miesiącach
prób i starań, Daevidowi i spółce wyszło coś z pogranicza progresywnego rocka i
muzyki mocno eksperymentalnej. Dzięki temu stanowi jednak doskonałą wizytówkę
hippisowskiego świata. Powiewem wolności i przykładem efektu stosowania środków
psychoaktywnych jest już nazwa albumu i jego okładka. Zielony latający czajnik
ze sterującym nim z wnętrza pomarańczowym gnomem – uznanie tej kombinacji za
szablonową byłoby okrutnym bluźnierstwem.
Jeśli mamy wreszcie wkroczyć w czysto muzyczne aspekty płyty,
natychmiast na myśl przychodzi autorowi saksofon Didiera Malhebre. Ten cudowny
instrument stanowi absolutny filar każdego z sześciu utworów, z typowo
jazzowego sprzętu Francuz zrobił podstawowy sposób wyrażenia swoich
psychodelicznych idei. Jasne, Malhebre nie był pierwszym, który skorzystał z
pomocy dzieła Adolpha Saxa. Nie jestem jednak w stanie przypomnieć sobie w
chwili obecnej albumu z kręgu progresywnego rocka, na którym saksofon był
instrumentem bardziej istotnym i wyrazistym od elektrycznej gitary.
Brnąc dalej w dźwięki prezentowanego albumu natrafiamy na
utwory o tytułowym latającym czajniku, chochlikach z głową w kształcie garnka
czy tworzony już w zupełnej ekstazie i agonii I am your pussy. Każdy z nich, może z
wyjątkiem The Octave Doctors jest niezwykle pozytywny, przez co nie sposób
jest słuchać 'Flying Teapot' przy próbie samobójczej. Poza tym, wszystkie sześć utworów
albumu mimo niebywałej jego spójności mogłoby stanowić osobny singiel. No,
naturalnie jedynie w radiostacji dla oswojonych z progresywnym rockiem
słuchaczy.
A to dlatego, że mimo bardzo przyjemnych dla ucha melodii, 'Flying
Teapot' to wciąż dzieło z półki muzyki trudnej. Kiedy Malbhere wraz ze swoim
cudownym instrumentem wchodzi w trans improwizacji, perkusja Lauriego Allana
zaczyna wydawać coraz mniej rytmiczne dźwięki, a wokal Allena staje się nieznośnym
bełkotem – tytułowego utworu, czy Zero the hero nie wyłączą jedynie fani tego
typu muzyki. Nie jest to naturalnie forma zniechęcenia do odkrywania tajników
przyprawionej LSD umysłowości lidera zespołu. Warto jednak ostrzec tych, którzy
po pierwszych dźwiękach większości utworów oczekiwaliby identycznego outro.
Zgrabnym uzupełnieniem powyższego bełkotu będzie nota dla
‘Flying Teapot’. 4.5/5 to ułamek, który
bardzo rzadko stawiam przy nazwach muzycznych albumów, jednak w tym wypadku
jest on w pełni uzasadniony. Dzieło francuskiego Gong urzeka od pierwszych
dźwięków, jest flagowym albumem Canterbury Scene i całego
psychodelicznego/progresywnego rocka w ogóle. Ze świecą szukać tak spójnego i
zarazem nie-koncepcycjnego albumu z tak bogatą listą instrumentów go
tworzących. Mało tego – mimo wcześniejszego ostrzeżenia jest jednym z
najlepszych sposobów na początek przygody z tego typu muzyką. Per aspera ad
astra, chciałoby się rzec. ‘Wytrzymanie’ przez przeciętnego słuchacza mocno
progresywnych elementów ‘Flying Teapot’ zostanie przez odtwarzacz
nagrodzone porcją cudownej, melodyjnej muzyki. Muzyki, która okrutnie uzależnia
i w mgnieniu oka ponownie, wraz z trudniejszym jej fragmentem zabrzmi w uszach swojej ofiary. A po chwili
spowoduje, że już nigdy nie będziemy rozdzielać progresywnych utworów na część
przyswajalną i tę, którą należy jedynie wytrzymać.
LISTA UTWORÓW:
- "Radio Gnome Invisible" (Allen) – 5:30
- "Flying Teapot" (Allen/Moze) – 12:30
- "The Pot Head Pixies" (Allen) – 3:00
- "The Octave Doctors & The Crystal Machine" (Blake) – 2:00
- "Zero The Hero & The Witch's Spell" (Allen/Blake/Tritsch) – 9:45
- "Witch's Song/I Am Your Pussy" (Smyth / Allen) – 5:10
Popodniecam się jeszcze trochę, Flying Teapot jak najbardziej trafnym wyborem, najlepszy utwór z całej płyty, idealnym początkiem pierwszego postu tematycznego bloga.
OdpowiedzUsuńPłyta, która idealnie wprowadza w klimat psychodelii lat 60'. Odlot bez narkotyków. Sam pomysł na okładkę- mnie rozbawił :) Sądzę, że jednak największym twórcom zdarzają się momenty w których człowiek się po prostu męczy, choćby w Echoes- 11.15. Wybór na 1 post rzeczywiście dobry :)
OdpowiedzUsuń