piątek, 4 maja 2012

Spotkanie z latającym czajnikiem




Zasugerowany nazwą zespołu, autor postanowił rozpocząć muzyczną sekcję bloga od ociekającego psychodelią Gongu. Z góry uprzedzam, że dzięki temu poprzeczka została postawiona niezwykle wysoko, będzie do czego równać w najbliższym czasie.

Skoro podsumowanie mamy już za sobą, czas przystąpić do wprowadzenia w świat ‘francuzów’ z wybujałą wyobraźnią. W 1967 roku jedna z czołowych postaci brytyjskiej sceny Canterbury (o niej więcej w innym terminie), Daevid Allen (Soft Machine) w wyniku problemów z wizą, nie dostał się na teren Wielkiej Brytanii. Królowa Elżbieta postanowiła być Australijczykowi niezwykle nieprzychylna i zamiast przyjąć utalentowanego artystę w psychodeliczne wówczas progi swojego grajdołka – odesłała go na teren Francji. Parę siarczystych przekleństw i podrażniona ambicja wystarczyły Daevidowi, by uformować nowy projekt. Wraz z kilkoma żądnymi możliwości artystycznego wyrazu muzykami, we wspomnianym 1967 roku Allen utworzył progresywną grupę rockową – Gong.


Celowo pominiemy dokonania zespołu, by móc skupić się na jego najwybitniejszym wg autora postu dziele. 'Flying Teapot', bo o tym właśnie specyficznie nazwanym albumie mowa powstał w angielskim Oxfordshire (Królowa Elżbieta widząc swój okrutny błąd, ponownie powitała Allena w Wielkiej Brytanii) w 1973 roku. Bardzo ciężko zaszufladkować go w jednym gatunku. Powiedzmy, że po miesiącach prób i starań, Daevidowi i spółce wyszło coś z pogranicza progresywnego rocka i muzyki mocno eksperymentalnej. Dzięki temu stanowi jednak doskonałą wizytówkę hippisowskiego świata. Powiewem wolności i przykładem efektu stosowania środków psychoaktywnych jest już nazwa albumu i jego okładka. Zielony latający czajnik ze sterującym nim z wnętrza pomarańczowym gnomem – uznanie tej kombinacji za szablonową byłoby okrutnym bluźnierstwem.

Jeśli mamy wreszcie wkroczyć w czysto muzyczne aspekty płyty, natychmiast na myśl przychodzi autorowi saksofon Didiera Malhebre. Ten cudowny instrument stanowi absolutny filar każdego z sześciu utworów, z typowo jazzowego sprzętu Francuz zrobił podstawowy sposób wyrażenia swoich psychodelicznych idei. Jasne, Malhebre nie był pierwszym, który skorzystał z pomocy dzieła Adolpha Saxa. Nie jestem jednak w stanie przypomnieć sobie w chwili obecnej albumu z kręgu progresywnego rocka, na którym saksofon był instrumentem bardziej istotnym i wyrazistym od elektrycznej gitary.

Brnąc dalej w dźwięki prezentowanego albumu natrafiamy na utwory o tytułowym latającym czajniku, chochlikach z głową w kształcie garnka czy tworzony już w zupełnej ekstazie i agonii I am your pussy. Każdy z nich, może z wyjątkiem The Octave Doctors jest niezwykle pozytywny, przez co nie sposób jest słuchać 'Flying Teapot' przy próbie samobójczej. Poza tym, wszystkie sześć utworów albumu mimo niebywałej jego spójności mogłoby stanowić osobny singiel. No, naturalnie jedynie w radiostacji dla oswojonych z progresywnym rockiem słuchaczy.

A to dlatego, że mimo bardzo przyjemnych dla ucha melodii, 'Flying Teapot' to wciąż dzieło z półki muzyki trudnej. Kiedy Malbhere wraz ze swoim cudownym instrumentem wchodzi w trans improwizacji, perkusja Lauriego Allana zaczyna wydawać coraz mniej rytmiczne dźwięki, a wokal Allena staje się nieznośnym bełkotem – tytułowego utworu, czy Zero the hero nie wyłączą jedynie fani tego typu muzyki. Nie jest to naturalnie forma zniechęcenia do odkrywania tajników przyprawionej LSD umysłowości lidera zespołu. Warto jednak ostrzec tych, którzy po pierwszych dźwiękach większości utworów oczekiwaliby identycznego outro.

Zgrabnym uzupełnieniem powyższego bełkotu będzie nota dla ‘Flying Teapot’. 4.5/5 to  ułamek, który bardzo rzadko stawiam przy nazwach muzycznych albumów, jednak w tym wypadku jest on w pełni uzasadniony. Dzieło francuskiego Gong urzeka od pierwszych dźwięków, jest flagowym albumem Canterbury Scene i całego psychodelicznego/progresywnego rocka w ogóle. Ze świecą szukać tak spójnego i zarazem nie-koncepcycjnego albumu z tak bogatą listą instrumentów go tworzących. Mało tego – mimo wcześniejszego ostrzeżenia jest jednym z najlepszych sposobów na początek przygody z tego typu muzyką. Per aspera ad astra, chciałoby się rzec. ‘Wytrzymanie’ przez przeciętnego słuchacza mocno progresywnych elementów ‘Flying Teapot’ zostanie przez odtwarzacz nagrodzone porcją cudownej, melodyjnej muzyki. Muzyki, która okrutnie uzależnia i w mgnieniu oka ponownie, wraz z trudniejszym jej fragmentem zabrzmi w uszach swojej ofiary. A po chwili spowoduje, że już nigdy nie będziemy rozdzielać progresywnych utworów na część przyswajalną i tę, którą należy jedynie wytrzymać.

LISTA UTWORÓW:
  1. "Radio Gnome Invisible" (Allen) – 5:30
  2. "Flying Teapot" (Allen/Moze) – 12:30
  3. "The Pot Head Pixies" (Allen) – 3:00
  4. "The Octave Doctors & The Crystal Machine" (Blake) – 2:00
  5. "Zero The Hero & The Witch's Spell" (Allen/Blake/Tritsch) – 9:45
  6. "Witch's Song/I Am Your Pussy" (Smyth / Allen) – 5:10

2 komentarze:

  1. Popodniecam się jeszcze trochę, Flying Teapot jak najbardziej trafnym wyborem, najlepszy utwór z całej płyty, idealnym początkiem pierwszego postu tematycznego bloga.

    OdpowiedzUsuń
  2. Płyta, która idealnie wprowadza w klimat psychodelii lat 60'. Odlot bez narkotyków. Sam pomysł na okładkę- mnie rozbawił :) Sądzę, że jednak największym twórcom zdarzają się momenty w których człowiek się po prostu męczy, choćby w Echoes- 11.15. Wybór na 1 post rzeczywiście dobry :)

    OdpowiedzUsuń