poniedziałek, 4 czerwca 2012

Oldfield i jego dzwony



Włosy Mike’a niedbale zasypały olchowy korpus Fendera Telecaster. Wyglądało to tak, jakby mężczyzna planował użyć swoich brązowych kłaków zamiast stalowych strun. Gdzieś w tle nieśmiało brzęczał magnetofon szpulowy, rejestrujący z nieukrywanym zadowoleniem każdy dźwięk z instrumentu Mike’a. Partia na gitarze elektrycznej dobiega końca, czas rzucić ją w kąt i przesiąść się za klawiaturę fortepianu. Oldfield blokuje tekturą głowicę magnetofonu i przenosi się wraz z nim na drugi koniec pokoju. Podobnie czyni, gdy przypominający długością Biblię zwój z zapisem nutowym nakazuje mu zagrać na dzwonkach, gitarze basowej, akustycznej, hiszpańskiej, mandolinie, aż w końcu ujmuje młotek i z uporem obija nim dzwony rurowe. Dzwony, których projektant najchętniej wyszedłby z mahoniowej trumny i (w swoim mniemaniu) ucałował stopy Oldfielda, raniąc je przy tym okrutnie. Wszak to właśnie dzięki Mike’owi instrument ten wszedł na stałe do świadomości rockowych słuchaczy. Wcale nie za sprawą cudownego dźwięku czy sposobu przekazywania emocji grającego – ot, dzwony, jak dzwony. Wystarczyło jednak 48 minut cudownej muzyki w wykonaniu Mike’a Oldieflda i wydaniu jej na albumie o tytule ‘Tubular Bells’, by wynieść niepozorny instrument na ołtarze progresywnego rocka.



Długo jednak talent niespełna 20-letniego wówczas chłopaka nie znajdował drogi do świadomości szefów muzycznych wytwórni. Coraz bardziej zniechęcony Mike krążył od gabinetu do gabinetu starając się wpoić otyłym panom w skórzanych fotelach, że to właśnie jego twórczość jest tym, czego potrzebowała ówczesna sztuka. Oni jednak po kilku chwilach z ‘Tubular Bells’ przy uchu stwierdzali z nieukrywanym smutkiem, że muzyka Oldfielda nie znajdzie miejsca w domowej płytotece masowej publiki lat ‘70. Chłopak wędrował więc dalej, wąchając przy okazji okrutny smród kubańskich cygar. Aż dotarł do nieskażonego tytoniem wysyłkowego sklepu Richarda Bransona. Blondwłosy Brytyjczyk z uwagą wysłuchał zarówno żalów Mike’a, jak i jego 30-minutowego demo. Czując nosem potężny zastrzyk gotówki (albo uzyskując skinienie głowy od miejscowego jasnowidza), Branson podjął wyzwanie i ostatkami funduszy wydał ‘Tubular Bells’. Tą spontaniczną decyzją otworzył 20-latkowi drogę do światowej kariery, a sam stworzył podwaliny pod dziewięciocyfrowe sumy, które gromadził na swoim bankowym koncie w późniejszych latach.

Oldfield zaszył się więc w niewielkim studiu nagraniowym i w pocie czoła, już przy użyciu profesjonalnej aparatury, a nie magnetofonu szpulowego – odtwarzał materiał z niespecjalnie ociekającego profesjonalizmem dema. Mike sam przytargał do małej klitki w centrum Londynu blisko 30 instrumentów i również w samotności ich używał. Jak sam przyznaje, cały materiał z pierwszej części albumu nagrał za pierwszym razem, żadnych prób, dubli, rzucania gitarami, krzywdzenia fortepianu stalowymi dzwonami. Oldfield doskonale wiedział, że szansa dana mu od Bransona jest jedyną, na jaką mógł wówczas liczyć, dzierżawę studia nagraniowego Anglika wykorzystał więc w maksymalnym stopniu. Nieco dłuższy czas pracy nad drugą częścią ‘Tubular Bells’ tłumaczył koniecznością dopisywania jej fragmentów w przerwach między strojeniem gitary, a grą na szkockich dudach. Spontaniczność całego procesu tworzenia albumu była zresztą zdaniem Mike’a jednym z największych jego atutów. ‘It's got mistakes, and I could easily have cut them out, but I left them on’ – wspomniał po latach.

Ciężko jednak wyłapać jakiekolwiek błędy i niedociągnięcia w dowolnej z 48 minut kompozycji, gdy szczytem gitarowych umiejętności jest zagranie intro ‘Nothing Else Matters’. Pozostaje mi więc jedynie rozpływać się w zachwytach nad geniuszem Oldfielda. Biorąc pod uwagę recenzje znacznie bardziej wykształconych, muzycznych krytyków i pozycję ‘Tubular Bells’ w rockowej kulturze – zachwytach w pełni uzasadnionych.

Moja opinia, oparta jedynie na czysto ‘intuicyjnych’ doznaniach ukształtowała się już po 4 minutach utworu. Grany na fortepianie motyw, z nieśmiało dołączającą się do niego basową gitarą to uczta dla uszu, której każdy szanujący się fan muzyki powinien skosztować. Tego samego zdania był William Friedkin, który wspomniane 360 sekund ‘Tubular Bells’ wykorzystał w swoim ‘Egzorcyście’. Film został nagrodzony dwoma Oscarami, muzyka Oldfielda stała się jeszcze bliższa masowej publice, a Mike wzbogacił się pieniędzmi, na których wykorzystanie sam nie miał pomysłu.

W dalszej części utworu napięcie ewoluuje w coraz intensywniejszym stopniu, gitarę zastępuje flet, fortepian zostaje wyparty przez dzwonki. Przez moment robi się bardziej rockowo, po czym Oldfield znów wraca do duetu klawisze + gitara i tworzy sugestywną, wręcz gęstą atmosferę od nowa. Nagle cały klimat utworu niszczy dość trudna dla ucha partia ‘elektryka’, jednak po chwili muzyczną przestrzeń wypełnia jedynie hiszpańska gitara. A potem bas. Ten sam, krótki motyw na basowej gitarze grany z uporem przez blisko sześć minut. I dołączające do niego instrumenty, od fortepianu, aż po tytułowe rurowe dzwony. Wielbiciele muzycznego kontrastu powinni po pierwszej części albumu czuć się w pełni zaspokojeni.

Druga część utworu, a zarazem i całego albumu jest znacznie spokojniejsza i skąpa w dźwiękowych skrajnościach. Prym wiedzie akustyczna gitara, dopiero po blisko dziesięciu minutach pałeczkę od wycieńczonego instrumentu przejmują szkockie dudy. Potem Oldfield zmienia się w bluesmana, by pod koniec utworu, brzdąkając wstydliwie na elektrycznej gitarze dać upust całej swojej muzycznej wrażliwości. Przypomina to nieco legendarne ‘Maggot Brain’. A to chyba wystarczająca zachęta.

48-minutowe dzieło w mało efektowny sposób kończy pewien bardzo niefortunny motyw z gatunku irlandzkiej muzyki ludowej. Nie zmącił on jednak w żaden sposób szalenie pozytywnego odbioru całego albumu. Albumu, który (co wydaje się być oksymoronem) wykroczył poza kanwy progresywnego rocka. ‘Tubular Bells’ swoim rozmachem i różnorodnością, oraz umieszeniem dzwonów na piedestale instrumentarium wstrząsnęło muzycznym rynkiem. Nieśmiały 20-latek z niepoprawnego marzyciela stał się ucieleśnieniem ideału dla bardzo wymagających przecież progresywnych słuchaczy. A to wszystko przy użyciu klasycznego sprzętu, bez udziału elektroniki, czy syntezatora. Sam Oldfield przyznaje zresztą, że ‘Tubular Bells’ brzmi tak, jak mamy okazję tego doświadczać głównie przez niedociągnięcia w ówczesnej technice. Wielu pomysłów Mike nie był po prostu w stanie zrealizować. Pytanie tylko, co jeszcze kłębiło się w umyśle Oldfielda, skoro przy użyciu dość prostych instrumentów wprowadził do rockowej muzyki tak wiele brzmieniowej i aranżacyjnej świeżości.

Sukces ‘Tubular Bells’ zaskoczył przede wszystkim samego autora albumu, który przed blaskiem fleszy i wścibskimi magnetofonami dziennikarzy ukrywał się w brytyjskich lasach Herefordshire. Tam zresztą rozpoczął wytężone prace nad kolejnym dziełem. Choć tak naprawdę nie musiał tego robić. Geniusz ‘Tubular Bells’ na zawsze uplasował Mike’a Oldfielda w kanonie legend progresywnego rocka. Tego, kto owego muzycznego cudu jeszcze nie miał okazji doświadczyć – natychmiast zapraszam pod czytany post. I cholernie zazdroszczę nadchodzącej godziny. Utrata rurowego dziewictwa z boskim Mike’em była bowiem niedoścignionym doznaniem.

Co naturalnie nie przeszkadza mi odtworzyć ‘Tubular Bells’ po raz kolejny.

LISTA UTWORÓW:
  1. "Tubular Bells, Pt. 1" (Oldfield) - 25:36 
  2. "Tubular Bells, Pt. 2" (Oldfield) - 23:20

1 komentarz: