Włosy Mike’a niedbale zasypały olchowy korpus Fendera Telecaster. Wyglądało to tak, jakby mężczyzna planował użyć swoich brązowych
kłaków zamiast stalowych strun. Gdzieś w tle nieśmiało brzęczał magnetofon
szpulowy, rejestrujący z nieukrywanym zadowoleniem każdy dźwięk z instrumentu
Mike’a. Partia na gitarze elektrycznej dobiega końca, czas rzucić ją w kąt i
przesiąść się za klawiaturę fortepianu. Oldfield blokuje tekturą głowicę
magnetofonu i przenosi się wraz z nim na drugi koniec pokoju. Podobnie czyni,
gdy przypominający długością Biblię zwój z zapisem nutowym nakazuje mu zagrać na
dzwonkach, gitarze basowej, akustycznej, hiszpańskiej, mandolinie, aż w końcu
ujmuje młotek i z uporem obija nim dzwony rurowe. Dzwony, których projektant
najchętniej wyszedłby z mahoniowej trumny i (w swoim mniemaniu) ucałował stopy
Oldfielda, raniąc je przy tym okrutnie. Wszak to właśnie dzięki Mike’owi
instrument ten wszedł na stałe do świadomości rockowych słuchaczy. Wcale nie za
sprawą cudownego dźwięku czy sposobu przekazywania emocji grającego – ot,
dzwony, jak dzwony. Wystarczyło jednak 48 minut cudownej muzyki w wykonaniu
Mike’a Oldieflda i wydaniu jej na albumie o tytule ‘Tubular Bells’, by wynieść
niepozorny instrument na ołtarze progresywnego rocka.
Długo jednak talent niespełna 20-letniego wówczas chłopaka
nie znajdował drogi do świadomości szefów muzycznych wytwórni. Coraz bardziej
zniechęcony Mike krążył od gabinetu do gabinetu starając się wpoić otyłym panom
w skórzanych fotelach, że to właśnie jego twórczość jest tym, czego
potrzebowała ówczesna sztuka. Oni jednak po kilku chwilach z ‘Tubular Bells’
przy uchu stwierdzali z nieukrywanym smutkiem, że muzyka Oldfielda nie znajdzie
miejsca w domowej płytotece masowej publiki lat ‘70. Chłopak wędrował więc
dalej, wąchając przy okazji okrutny smród kubańskich cygar. Aż dotarł do
nieskażonego tytoniem wysyłkowego sklepu Richarda Bransona. Blondwłosy
Brytyjczyk z uwagą wysłuchał zarówno żalów Mike’a, jak i jego 30-minutowego
demo. Czując nosem potężny zastrzyk gotówki (albo uzyskując skinienie głowy od miejscowego jasnowidza), Branson podjął wyzwanie i ostatkami
funduszy wydał ‘Tubular Bells’. Tą spontaniczną decyzją otworzył 20-latkowi
drogę do światowej kariery, a sam stworzył podwaliny pod dziewięciocyfrowe
sumy, które gromadził na swoim bankowym koncie w późniejszych latach.
Oldfield zaszył się więc w niewielkim studiu nagraniowym i w
pocie czoła, już przy użyciu profesjonalnej aparatury, a nie magnetofonu
szpulowego – odtwarzał materiał z niespecjalnie ociekającego profesjonalizmem
dema. Mike sam przytargał do małej klitki w centrum Londynu blisko 30
instrumentów i również w samotności ich używał. Jak sam przyznaje, cały
materiał z pierwszej części albumu nagrał za pierwszym razem, żadnych prób,
dubli, rzucania gitarami, krzywdzenia fortepianu stalowymi dzwonami. Oldfield
doskonale wiedział, że szansa dana mu od Bransona jest jedyną, na jaką mógł
wówczas liczyć, dzierżawę studia nagraniowego Anglika wykorzystał więc w
maksymalnym stopniu. Nieco dłuższy czas pracy nad drugą częścią ‘Tubular Bells’
tłumaczył koniecznością dopisywania jej fragmentów w przerwach między
strojeniem gitary, a grą na szkockich dudach. Spontaniczność całego procesu tworzenia
albumu była zresztą zdaniem Mike’a jednym z największych jego atutów. ‘It's got
mistakes, and I could easily have cut them out, but I left them on’ – wspomniał
po latach.
Ciężko jednak wyłapać jakiekolwiek błędy i niedociągnięcia w
dowolnej z 48 minut kompozycji, gdy szczytem gitarowych umiejętności jest zagranie
intro ‘Nothing Else Matters’. Pozostaje mi więc jedynie rozpływać się w
zachwytach nad geniuszem Oldfielda. Biorąc pod uwagę recenzje znacznie bardziej
wykształconych, muzycznych krytyków i pozycję ‘Tubular Bells’ w rockowej
kulturze – zachwytach w pełni uzasadnionych.
Moja opinia, oparta jedynie na czysto ‘intuicyjnych’
doznaniach ukształtowała się już po 4 minutach utworu. Grany na fortepianie
motyw, z nieśmiało dołączającą się do niego basową gitarą to uczta dla uszu,
której każdy szanujący się fan muzyki powinien skosztować. Tego samego zdania
był William Friedkin, który wspomniane 360 sekund
‘Tubular Bells’ wykorzystał w swoim ‘Egzorcyście’. Film został nagrodzony dwoma
Oscarami, muzyka Oldfielda stała się jeszcze bliższa masowej publice, a Mike
wzbogacił się pieniędzmi, na których wykorzystanie sam nie miał pomysłu.
W dalszej części utworu napięcie ewoluuje w coraz
intensywniejszym stopniu, gitarę zastępuje flet, fortepian zostaje wyparty
przez dzwonki. Przez moment robi się bardziej rockowo, po czym Oldfield znów
wraca do duetu klawisze + gitara i tworzy sugestywną, wręcz gęstą atmosferę od
nowa. Nagle cały klimat utworu niszczy dość trudna dla ucha partia ‘elektryka’,
jednak po chwili muzyczną przestrzeń wypełnia jedynie hiszpańska gitara. A
potem bas. Ten sam, krótki motyw na basowej gitarze grany z uporem przez blisko
sześć minut. I dołączające do niego instrumenty, od fortepianu, aż po tytułowe
rurowe dzwony. Wielbiciele muzycznego kontrastu powinni po pierwszej części
albumu czuć się w pełni zaspokojeni.
Druga część utworu, a zarazem i całego albumu jest znacznie
spokojniejsza i skąpa w dźwiękowych skrajnościach. Prym wiedzie akustyczna
gitara, dopiero po blisko dziesięciu minutach pałeczkę od wycieńczonego
instrumentu przejmują szkockie dudy. Potem Oldfield zmienia się w bluesmana, by
pod koniec utworu, brzdąkając wstydliwie na elektrycznej gitarze dać upust
całej swojej muzycznej wrażliwości. Przypomina to nieco legendarne ‘Maggot
Brain’. A to chyba wystarczająca zachęta.
48-minutowe dzieło w mało efektowny sposób kończy pewien bardzo
niefortunny motyw z gatunku irlandzkiej muzyki ludowej. Nie zmącił on jednak w
żaden sposób szalenie pozytywnego odbioru całego albumu. Albumu, który (co
wydaje się być oksymoronem) wykroczył poza kanwy progresywnego rocka. ‘Tubular
Bells’ swoim rozmachem i różnorodnością, oraz umieszeniem dzwonów na piedestale
instrumentarium wstrząsnęło muzycznym rynkiem. Nieśmiały 20-latek z
niepoprawnego marzyciela stał się ucieleśnieniem ideału dla bardzo wymagających
przecież progresywnych słuchaczy. A to wszystko przy użyciu klasycznego
sprzętu, bez udziału elektroniki, czy syntezatora. Sam Oldfield przyznaje
zresztą, że ‘Tubular Bells’ brzmi tak, jak mamy okazję tego doświadczać głównie
przez niedociągnięcia w ówczesnej technice. Wielu pomysłów Mike nie był po
prostu w stanie zrealizować. Pytanie tylko, co jeszcze kłębiło się w umyśle
Oldfielda, skoro przy użyciu dość prostych instrumentów wprowadził do rockowej
muzyki tak wiele brzmieniowej i aranżacyjnej świeżości.
Sukces ‘Tubular Bells’ zaskoczył przede wszystkim samego
autora albumu, który przed blaskiem fleszy i wścibskimi magnetofonami
dziennikarzy ukrywał się w brytyjskich lasach Herefordshire. Tam zresztą
rozpoczął wytężone prace nad kolejnym dziełem. Choć tak naprawdę nie musiał
tego robić. Geniusz ‘Tubular Bells’ na zawsze uplasował Mike’a Oldfielda w kanonie
legend progresywnego rocka. Tego, kto owego muzycznego cudu jeszcze nie miał
okazji doświadczyć – natychmiast zapraszam pod czytany post. I cholernie
zazdroszczę nadchodzącej godziny. Utrata rurowego dziewictwa z boskim Mike’em
była bowiem niedoścignionym doznaniem.
Co naturalnie nie przeszkadza mi odtworzyć ‘Tubular Bells’
po raz kolejny.
LISTA UTWORÓW:
- "Tubular Bells, Pt. 1" (Oldfield) - 25:36
- "Tubular Bells, Pt. 2" (Oldfield) - 23:20
Jesteś mistrzem.
OdpowiedzUsuń