Już sama szata graficzna gimnazjalnych podręczników od
chemii niezwykle mnie podniecała. Te wszystkie probówki, szkła, umieszczane w
nich ciecze, kwasy – to wszystko cudownie pobudzało wyobraźnię i sugerowało, że
to właśnie tego przedmiotu będzie się oczekiwało w szkolnym tygodniu.
Naturalnie wszystkie sny i marzenia o lekcjach bazujących na chemicznych
doświadczeniach legły w gruzach pod naporem edukacyjnego jarzma. Wszak
zaciekawione twarze uczniów są dużo mniej wartościowe od satysfakcji z wypełnienia
założonego programu. Mimo to, miłość do chemii wciąż tli się w moim sercu i ma
ochotę zostać przekształcona w solidne zarobki.
Tyle w bezkresnym temacie szkolnych ambicji i rozczarowań. Kiedy
już w zaciszu domowych czterech ścian przychodzi czas na rozładowanie mniej lub
bardziej pozytywnej energii, jedynym słusznym towarzyszem staje się muzyczny
odtwarzacz. Niestety, w nauce wspomnianej chemii raczej on nie posłuży, wszak z
racji reprezentowania płci męskiej – autor podzielnej uwagi nie posiada. Warto
jednak zastanowić się, czy nie działa to w drugą stronę. I nie mówię tu o
płynach do konserwacji instrumentów czy polichlorku winylu. Trzeba sobie zdać
sprawę, że gdyby nie chemia właśnie, muzyka lat 60 i 70 nie brzmiałaby tak
wybitnie, jak mamy okazję tego doświadczać. Poziom jej zaawansowania nie
wzrósłby tak szybko, w tak krótkim czasie. Co chodzi (a właściwie błądzi) po
głowie autora? Co tak silnie łączy sztukę, wspomnianą epokę i chemię? Naturalnie
narkotyki. Konkretniej: psychodeliki.