sobota, 26 maja 2012

LSD


Już sama szata graficzna gimnazjalnych podręczników od chemii niezwykle mnie podniecała. Te wszystkie probówki, szkła, umieszczane w nich ciecze, kwasy – to wszystko cudownie pobudzało wyobraźnię i sugerowało, że to właśnie tego przedmiotu będzie się oczekiwało w szkolnym tygodniu. Naturalnie wszystkie sny i marzenia o lekcjach bazujących na chemicznych doświadczeniach legły w gruzach pod naporem edukacyjnego jarzma. Wszak zaciekawione twarze uczniów są dużo mniej wartościowe od satysfakcji z wypełnienia założonego programu. Mimo to, miłość do chemii wciąż tli się w moim sercu i ma ochotę zostać przekształcona w solidne zarobki.

Tyle w bezkresnym temacie szkolnych ambicji i rozczarowań. Kiedy już w zaciszu domowych czterech ścian przychodzi czas na rozładowanie mniej lub bardziej pozytywnej energii, jedynym słusznym towarzyszem staje się muzyczny odtwarzacz. Niestety, w nauce wspomnianej chemii raczej on nie posłuży, wszak z racji reprezentowania płci męskiej – autor podzielnej uwagi nie posiada. Warto jednak zastanowić się, czy nie działa to w drugą stronę. I nie mówię tu o płynach do konserwacji instrumentów czy polichlorku winylu. Trzeba sobie zdać sprawę, że gdyby nie chemia właśnie, muzyka lat 60 i 70 nie brzmiałaby tak wybitnie, jak mamy okazję tego doświadczać. Poziom jej zaawansowania nie wzrósłby tak szybko, w tak krótkim czasie. Co chodzi (a właściwie błądzi) po głowie autora? Co tak silnie łączy sztukę, wspomnianą epokę i chemię? Naturalnie narkotyki. Konkretniej: psychodeliki.

piątek, 18 maja 2012

Szczyt hipokryzji



W nieokreślonym miejscu, w nieokreślonym czasie odbywało się osobliwe spotkanie.

- Ukraińcom się nie udało, a tu proszę – my możemy! – powitał zgromadzonych miejscowy duce. – Rozsiądźcie się wygodnie i korzystajcie z chwili wytchnienia, niech wam drzazgi w dupę wejdą.

- Mógłbym zabrać głos nim ta cała wspólnota złotych ust rozedrze swoje mordy? – nieśmiało wychyliła się z tłumu postać z krzyżem na szyi.

- A co Pan sobą reprezentuje?

- Czystość i miłosierdzie, jestem katolem.

- A, to proszę mówić. Szanuję każde mądre zdanie, więc spierdalaj.

- Chciałem tylko powołać tu zgromadzonych do czynów w imię dekalogu. A poza tym – jebać żydów.

- No, czuję że znajdujemy się we właściwym punkcie dyskusji, czas zmienić temat. Ktoś chętny, by coś mądrego powiedzieć?

- Ja mam pewne obiekcje – odezwał się upstrzony w narodowe barwy mężczyzna. – Jestem prawdziwym patriotą.

- Brzmi ciekawie – zachęcił duce.

środa, 16 maja 2012

Między wielbłądem a nikotyną



Camel. Skojarzenia z tym terminem natychmiast prowadzą nas w upalne, arabskie regiony. Albo w niemniej rozgrzane  - papierosowym dymem, zatłoczone bary. Lub jeszcze gdzieś indziej. Pod głośniki. Tam właśnie angielska grupa Camel gra po raz kolejny swoje bodaj najsłynniejsze dzieło – Mirage.

Ponieważ podobnie jak w przypadku artykułu o Flying Teapot, autor wbrew wszelkim zasadom wyławia album ze środka dyskografii zespołu, nie będziemy się rozpisywać o początkach jego kariery. Warto jedynie nadmienić, że Camel powstał w niemal szczytowym okresie rocka progresywnego, w 1971 r., utworzony przez gitarzystę Andrew Latimera. Anglik wraz z utalentowanymi partnerami z grupy The Brew, postanowił we wspomnianym roku zaprosić do twórczej pracy klawiszowca (wcześniej działali jedynie dwaj gitarzyści i perkusista), Petera Bardensa. Jako że skład personalny uległ zmianie, Latimer postanowił uwiecznić ten fakt znaczną korektą w nazwie zespołu. Tak oto powstała grupa Camel, z zadymionych angielskich klubów przenosząc się niemal na stałe na właściwe poziomowi granej muzyki koncertowe areny.

sobota, 12 maja 2012

Klub 27



Trzeci dzień lipca 1969 roku. Brian Jones, gitarzysta i współzałożyciel The Rolling Stones zostaje znaleziony martwy w basenie swojej posiadłości w Hartfield. Oficjalną przyczyną śmierci było, co niespecjalnie zaskakujące - utonięcie. Biorąc pod uwagę dość frywolny tryb życia i skłonność Jonesa do używek wszelakich, trudno nie wykluczyć w tragedii udziału osób trzecich. Tej samej nocy jednak, dom Briana został obradowany, a ogrodnik gitarzysty, Frank Thorogood miał się ponoć przyznać do zabójstwa Tomowi Keylockowi, kierowcy Rolling Stones. Ten jednak stanowczo zaprzeczył, czym przypieczętował w akcie zgonu wpis ‘nieszczęśliwy wypadek’. Brian Jones miał 27 lat.
18 września 1970 roku, godzina 3:00. Jimi Hendrix w towarzystwie swojej partnerki, Moniki Dannemann przyjeżdża do Hotelu Samarkand w Notting Hill. Po zakwaterowaniu zasiada w fotelu, pisze poemat ‘The Story of Life’ i sączy z zadowoleniem czerwone wino. Nim dopił ‘symboliczną lampkę’, postanowił się solidnie przespać po przydługim dniu. Pomóc miało mu w tym dziewięć tabletek środku nasennego Vesperax z torebki Moniki (standardowa dawka to pół pastylki, Hendrix nie zaznajomił się jednak z ulotką). Dannemann w okolicy 4:00 obudziła się, słysząc duszącego się Jimiego. Szybka interwencja lekarzy nie pomogła legendzie. Oficjalnie Hendrix zmarł w wyniku zadławienia się własnymi wymiocinami, głównie czerwonym winem wypełniającym jego drogi oddechowe. Jego partnerka zmieniała jednak wielokrotnie swoją wersję wydarzeń tragicznej nocy, a Jimi miał ponoć zostać znaleziony w hotelowym pokoju zupełnie sam. Za ewentualnego mordercę postrzegany jest Mike Jeffery, menedżer muzyka, który miał upozorować własną śmierć i uciec z pieniędzmi z ubezpieczenia Hendrixa. Koroner przyjął jednak za jedyny słuszny powód zgonu nieszczęśliwy wypadek. Jimi Hendrix miał 27 lat.

czwartek, 10 maja 2012

Muzyczne kameleony

‘Ludzi o bardzo zmiennych poglądach powszechnie nazywa się kameleonami. [...] w tych niewielkich zwierzętach z rodziny jaszczurkowatych dostrzegamy spryt, przebiegłość, ale i również zwykłą, człowieczą fałszywość, z którą spotykamy się na co dzień. A przecież po ujrzeniu pierwszego przedstawiciela gatunku, Grecy tak ładnie go nazwali. Chamailéōn, w dosłownym tłumaczeniu oznacza bowiem „lwa na ziemi”.
Jakże musieli być oni jednak zmęczeni opracowywaniem teorii geocentrycznej i wzoru siły wyporu, że tak zmylili światową ludność. Bowiem co wspólnego mają ze sobą te dwa gatunki? Jeden, dla własnego bezpieczeństwa „kuli ogon” i zmienia barwę zarówno całego ciała, by pozostać niezauważonym. Drugiemu przeszkadza w tym ogromne cielsko i brak komórek barwnikowych. Kto ma większe szanse na przeżycie? [...] Powiedzenie „lew zwycięży, ale kameleon przetrwa” jest niestety bardzo zgodne z otaczającą nas rzeczywistością. 
Za narzekanie nie zostaniemy jednak przez nikogo nagrodzeni, dlatego warto wybrać się na osobistą spowiedź i zastanowić, czy i my nie jesteśmy kolejnym kameleonem. [...]Ciężko uznać przyjście do nowej szkoły i chęć wkupienia się do nowo poznawanej grupy, jako lawiranctwo i fałszywość. Podobnie jest z rozmową z osobą płci przeciwnej, na której nam zależy. Tu sytuację usprawiedliwia fakt, że krew zamiast do mózgu intensywniej płynie do innych narządów i ciężko jest w tym momencie myśleć o zachowaniu własnego zdania. To jednak normalne, wpisane w ludzką naturę i ciężko obwiniać o to zarówno samego siebie, jak i drugą osobę. 
[...]Trwanie przy własnym zdaniu może przysporzyć sporów, ale z niewielkiego doświadczenia wiem, że działa to także w drugą stronę. No, chyba że staniemy na przeciw człowieka o większym obwodzie bicepsa od naszej klatki piersiowej. Wtedy zmiana poglądów przyjdzie sama, bez względu na poziom naszej odwagi i głupoty zarazem. Kameleon bowiem siedzi w każdym z nas. On sam wyjdzie, kiedy zaistnieje taka potrzeba. Jeśli zaczniemy używać go bez powodu, będzie opuszczał miejsce swojego bytowania coraz częściej i częściej. Aż zginiemy w uzyskanych w ten sposób korzyściach, pozbawieni znajomych i ludzkiej godności.’

Powyższe wątpliwej jakości fragmenty jednego z gimnazjalnych wypracowań zgodziły się posłużyć autorowi jako wprowadzenie do kolejnego postu. Ponownie muzycznego, tym razem jednak z mocno życiowym tłem.

piątek, 4 maja 2012

Spotkanie z latającym czajnikiem




Zasugerowany nazwą zespołu, autor postanowił rozpocząć muzyczną sekcję bloga od ociekającego psychodelią Gongu. Z góry uprzedzam, że dzięki temu poprzeczka została postawiona niezwykle wysoko, będzie do czego równać w najbliższym czasie.

Skoro podsumowanie mamy już za sobą, czas przystąpić do wprowadzenia w świat ‘francuzów’ z wybujałą wyobraźnią. W 1967 roku jedna z czołowych postaci brytyjskiej sceny Canterbury (o niej więcej w innym terminie), Daevid Allen (Soft Machine) w wyniku problemów z wizą, nie dostał się na teren Wielkiej Brytanii. Królowa Elżbieta postanowiła być Australijczykowi niezwykle nieprzychylna i zamiast przyjąć utalentowanego artystę w psychodeliczne wówczas progi swojego grajdołka – odesłała go na teren Francji. Parę siarczystych przekleństw i podrażniona ambicja wystarczyły Daevidowi, by uformować nowy projekt. Wraz z kilkoma żądnymi możliwości artystycznego wyrazu muzykami, we wspomnianym 1967 roku Allen utworzył progresywną grupę rockową – Gong.

Romantyk zza szkła




Nadmierne zatracanie się w wirtualnej rzeczywistości to temat ustępujący popularności chyba jedynie feralnej brzozie i jej latającym zabójcom. I nie chodzi mi tutaj o morderstwa uwarunkowane niesłusznym odcięciem gracza od komputerowej rozrywki czy masturbację analną spowodowaną zniszczeniem życiowego dorobku. ‘Tym razem’ na tapetę trafia okrutnie już wytarty temat popularnego fejsbuka.

Poruszam go jedynie z racji niewielkich doświadczeń związanych ze wspomnianym portalem i tytułem postu. Wszak z powodu wrodzonej nieśmiałości i nieco specyficznej psychiki, komputer posłużył mi kilkakrotnie jako kompan w dzikim podrywie. Jedni wybierają się ‘na połów z kumplami do baru’, inni robią to w domowym zaciszu, w towarzystwie nieśmiało szumiącej maszyny.

czwartek, 3 maja 2012

Na początku było słowo, ale czy właściwe?



Być może autor urodził się do rzeczy wyższych niż tworzenie wstępów do anonimowego bloga. Być może jego powołaniem są sprawy istotniejsze dla losów planety niż wprowadzanie czytelnika w tajniki swojego specyficznego umysłu. Jednak fakt faktem, że pomysłu na dziewiczy, pierwszy post na ‘progresywnym’ nieco autorowi brakuje. Pozwolicie więc, że poniższe słowa pozwoli on sobie uznać za rozgrzewkę do nieco bogatszych artystycznie wypocin.