Czas na małe uzewnętrznienie. Mam 17 lat. Jestem
przeciętnym chłopcem chodzącym do jednej z łódzkich szkół. Mam przyzwoite
stopnie, grupę znajomych. Osiągnięcia? Kilka umiarkowanie poczytnych opowiadań
na stronie, którą odwiedzają jedynie fanatycy pewnej gry komputerowej.
Kilkanaście medali za taniec na prowincjach, których nie zdołałbym już odnaleźć
na mapie. Czerwone paski, sporo punktów na koniec gimnazjum. A, jeszcze 3. miejsce
w alfiku humanistycznym. Na terenie szkoły. Podstawowej.
Ot, przeciętna i zrozumiale krótka dla wieku biografia. Ani
nie wymaga książkowego wydania, ani nie zapędza na most czy szubienicę.
Dopiero, gdy odkrywamy, w jaki sposób inni wypełnili identyczny okres czasu -
możemy zacząć żalić się na swój brak ambicji. 50 - latek ze smutkiem policzy
zera na koncie Billa Gatesa, 25 - latek z zazdrością popatrzy na dwa tytułu
mistrza świata F1 Sebastiana Vettela. A 17 - latek? Przeczyta nudnawe
opowiadania Paoliniego? Nie, włączy album Lonesome Crow zespołu Scorpions i
wsłucha się w gitarę Michaela Schenkera.
Mając mniej niż 10 lat, chłopiec z niemieckiego Sarstedt postanowił
pójść w ślady starszego brata Rudolfa i posiąść umiejętności potrzebne, by
wyrywać panny na dźwięk wspomnianego instrumentu. Rudolf, mając za sobą
wsparcie umuzykalnionych rodziców postanowił ułatwić bratu 'połów' fundując mu
na jedenaste urodziny cudownego Gibsona Flying V. Dodatkowo motywował swojego
podopiecznego rzucając mu pod nos jedną markę za każdy nauczony utwór. Jak się
okazało, Michael nie potrzebował zachęty. W przypływie młodzieńczej fantazji
oznajmił bratu, że ma zamiar zostać najlepszym gitarzystą na świecie i zaszył
się w swoim pokoju, by całymi dniami i nocami brzdąkać na swojej drewnianej
przynęcie.
Tymczasem Rudolf, wraz z Karlem Heinzem-Vollmerem,
Wolfgangiem Dzionym i Achimem Kirchoffem postanowili dać upust swoim
artystycznym niepokojom, zakładając zespół Scorpions. Mimo nieznośnych fałszów
wydobywających się z ust starszego z Schenkerów i niespecjalnych
umiejętnościach gitarowych Heinza-Vollmera, Scorpionsom udało się osiągnąć
status gwiazdy klubów Hannoveru. Sytuację postanowił wykorzystać ojciec
Michaela. W imię uszlachetnienia gry zespołu, zaprowadził swoje
najmłodsze dzieło na jedną z prób. I faktycznie, Gibson Flying V okazał się wręcz
latać w dłoniach Michalea Schenkera, instrument z rozkoszą wydawał kolejne
cudowne dźwięki. Rudolf i reszta zespołu osłupieli jednak tak bardzo, że
propozycji młodemu wirtuozowi nie złożyli.
Michael znalazł pocieszenie w świeżo powstałej grupie Cry.
Zespół szybko okazał się największym konkurentem Scorpions, po czasie
dystansując trupę Rudolfa. Rodzice Schenkerów znów postanowili jednak nieco
zamieszać na lokalnym rynku muzycznym, i gdy Cry stali niemal tuż pod klamką
drzwi do światowej kariery - okazało się, że mogą ją co najwyżej pocałować, bo
dla Michaela miało być za wcześnie, by cieszyć uszy publiczności szerszej niż
tej z klubów Hannoveru. Młody Schenker musiał więc szukać innych kolegów.
Niesiony dumą, ominął ku niezadowoleniu ojca grupę
Scorpions szerokim łukiem i dołączył do zespołu Copernicus. Tam natknął się na
niejakiego Klausa Meine. Tego samego, który tak cudownie wyśpiewywał 20 lat
później 'Here I am. Will You send me an angel?'. Grupa zbiegiem okoliczności
miała próby w tym samym miejscu, gdzie Scorpions, co Schenkerowie skwitowali
wesołym klaśnięciem. Rudolf zdecydował, że to jedyna szansa, by zrobić ze
Scorpionsów legendę rocka i pokonał braterską dumę, werbując Michaela do zespołu.
W pakiecie przybył również Meine, którego głosem Schenker zachwycał się już od
dłuższego czasu.
Tak oto uformował się pierwszy skład Scorpions. Skład,
który stworzył materiał prawdopodobnie największego dzieła w historii grupy z
Hannoveru. Jeśli Metallica miała się skończyć po Kill'em All, tak Scorpions
powinni przerwać swoją artystyczną drogę po wydaniu Lonesome Crow.
Nie ma sensu rozwodzić się nad znaczeniem zarówno nazwy,
jak i okładki albumu. Poznający dopiero tajniki języka angielskiego Scorpionsi
nie przywiązywali specjalnej wagi do przenośnej, ideologicznej strony swojego
dzieła. ‘Samotny kruk’ nie jest mitycznym symbolem, nie ma też specjalnego
odniesienia do tego, co usłyszymy na albumie. Ot, fanaberia Klausa Meine, który,
jak wspomniałem - przygodę z językiem Szekspira dopiero zaczynał. Efektem tego
jest też kilka nieco grafomańskich tekstów, które w większości nijak mają się
do mocno psychodelicznego, muzycznego tła. Michael Schenker wraz z kolegami
grają niemal jak Camel czy niemiecki Can (chyba najsłynniejszy przedstawiciel
rocka progresywnego zza zachodniej granicy), a Meine wyśpiewuje dziewięć razy
frazę ‘Woman, well you know’, dołącza do tego sześć innych, niewiele więcej
znaczących wersów i z zadowoleniem kończy utwór. To jednak prawdopodobnie
jedyne niedociągnięcie na ‘Lonesome Crow’.
Wracając do wstępu - Scorpions, zespół kojarzony głównie z
rockowych ballad a’la Wind
of Change, czy Send me an Angel zaczynał swoją światową karierę od albumu z
nurtu rocka progresywnego. Na niemieckiej ziemi gatunek ten przybrał
złowieszczą nazwę krautrock. I po prawdzie, w większości przypadków brzmiał tak
samo nieznośnie, jak zwiastowała to jego nazwa.
W muzyce grupy z Hannoveru od początku słychać jednak było
zapędy do nieco bardziej melodyjnego grania, przez co podciąganie ‘Lonesome
Crow’ do nurtu krautrocka jest okrutnym, niesłusznym zniechęcaniem. Przecież
debiutanckie dzieło Scorpionsów to 40 minut bardzo przyjaznych układowi
słuchowemu dźwięków, a album wpisuje się w progresywną muzykę tylko z racji
jej zaawansowania. Na próżno szukać tutaj rozbudowanych jazzowo-gitarowo-bluesowych
wstawek o rozpiętości kilku minut. To porcja szokująco wręcz wyrafinowanej
muzyki, która do mnie osobiście trafia o wiele skuteczniej niż Emerson, Lake & Palmer czy Gentle Giant.
Bo za naprawdę niesamowity należy uznać fakt, że takie cudo,
jak choćby nr 3 na Lonesome Crow - utwór 'Leave Me' napisał ktoś, kto nie miał
jeszcze w kieszeni dowodu osobistego. Od zawsze rock progresywny, jak na muzykę
dinozaurów przystało - kojarzył się z podstarzałymi panami o wybujałej fantazji
i pokaźnym wąsie. Choć Michaelowi Schenkerowi wyobraźni odmówić nie można, to jego
wąs dopiero co się klarował. A mimo to, blondwłosy 17-latek z Hannoveru
stworzył coś, do czego wielu gitarzystów
pracujących całe życie nad swoim warsztatem, nie miało okazji się nawet
zbliżyć.
Każdy dźwięk na Lonesome Crow jest przemyślany i doskonale
współgra z pozostałymi. Nie ma tutaj nagłych zmian rytmów i klimatu. Kiedy jest
progresywnie – jak w ‘Leave Me’, czy ‘Action’, to jest tak przez cały utwór.
Kiedy bracia Schenkerowie zagłuszają Klausa Meine, czynią to całe 4 minuty, jak
w ‘It All Depens’. Dzięki temu, po odsłuchaniu całej magicznej siódemki z
‘Lonesome Crow’ jesteśmy w pełni nasyceni zarówno od strony czysto rockowej, jak i tej o nieco wyższym stopniu skomplikowania. Jedynie tytułowy utwór oraz ‘In search of the Peace of Mind’ nieco wyłamują się spod wspomnianej
zasady. Ale po spędzeniu trzynastu minut z albumowym outrem – każdy znajdzie
swoją odpowiedź, dlaczego.
Po wydaniu ‘Lonesome Crow’ skład personalny Scropions nieco
się jednak posypał. Na domiar złego, to właśnie Michael Schenker był tym, który
opuścił zespół, przenosząc się na zasadzie wolnego transferu do angielskiej
grupy UFO. Zdarzało się bowiem, że zyskujący coraz większe uznanie poza
rodzinnym Hannoverem Scropionsi grali jako support właśnie przed występami UFO.
Współpraca układała się na tyle dobrze, że gdy gitarzysta Anglików, Bernie
Madsen zgubił paszport i musiał wrócić do domu, Scorpions z radością użyczyło
im umiejętności Michaela Schenkera. Niemcowi grało się z UFO bardzo przyjemnie,
grupa z Londynu też nie miała powodu, by na Schenkera narzekać. Niespecjalnie
podejrzliwi Scorpionsi udostępniali więc swojego gitarzystę na każde skinienie
kolegów z północy.
Niedługo potem, Madsen otrzymał jednak tajemniczy telefon,
że paszport może mu się już nie przydać. Bynajmniej nie w karierze z zespołem
UFO. Anglicy siłą perswazji i perspektywą szybszego podbicia muzycznego rynku
(bo bez względu na czasy hard rock był łatwiej przyswajalny niż progresywne
brzmienia) skusili Schenkera, by porzucił rodzinne strony i grał razem z nimi. Michael
uległ angielskiej uprzejmości i już z dowodem osobistym u boku wrócił nie do
Hannoveru, a do Londynu. Tym samym era rocka progresywnego w zespole Scorpions
zakończyła się na jednym albumie.
Czego okrutnie żałuję. Scorpions po dezercji Michaela
Schenkera zwerbowali w swoje szeregi Ulricha Rotha i poszli nieco inną muzyczną
ścieżką – po kilku niszowych albumach stawiając zdecydowanie na ociekające
mainstreamem, rockowe ballady. Paradoksalnie osiągnęli nieporównywalnie większą
popularność niż UFO. Ciekawe jednak, gdzie teraz byliby Scorpions z Michaelem
Schenkerem w swoich szeregach.
Bo słuchając ‘Lonesome Crow’ mam wrażenie, że status
legendy progresywnego rocka (bo tak grającego zespołu, z tak dobrym wokalem ze świecą szukać w tych kręgach) nie jest odległą fantazją.
LISTA UTWORÓW:
- "I'm Going Mad" – 4:52
- "It All Depends" – 3:23
- "Leave Me" – 5:02
- "In Search of a Peace of Mind" – 4:56
- "Inheritance" – 4:37
- "Action" – 3:53
- "Lonesome Crow" – 13:29
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz