Już sama szata graficzna gimnazjalnych podręczników od
chemii niezwykle mnie podniecała. Te wszystkie probówki, szkła, umieszczane w
nich ciecze, kwasy – to wszystko cudownie pobudzało wyobraźnię i sugerowało, że
to właśnie tego przedmiotu będzie się oczekiwało w szkolnym tygodniu.
Naturalnie wszystkie sny i marzenia o lekcjach bazujących na chemicznych
doświadczeniach legły w gruzach pod naporem edukacyjnego jarzma. Wszak
zaciekawione twarze uczniów są dużo mniej wartościowe od satysfakcji z wypełnienia
założonego programu. Mimo to, miłość do chemii wciąż tli się w moim sercu i ma
ochotę zostać przekształcona w solidne zarobki.
Tyle w bezkresnym temacie szkolnych ambicji i rozczarowań. Kiedy
już w zaciszu domowych czterech ścian przychodzi czas na rozładowanie mniej lub
bardziej pozytywnej energii, jedynym słusznym towarzyszem staje się muzyczny
odtwarzacz. Niestety, w nauce wspomnianej chemii raczej on nie posłuży, wszak z
racji reprezentowania płci męskiej – autor podzielnej uwagi nie posiada. Warto
jednak zastanowić się, czy nie działa to w drugą stronę. I nie mówię tu o
płynach do konserwacji instrumentów czy polichlorku winylu. Trzeba sobie zdać
sprawę, że gdyby nie chemia właśnie, muzyka lat 60 i 70 nie brzmiałaby tak
wybitnie, jak mamy okazję tego doświadczać. Poziom jej zaawansowania nie
wzrósłby tak szybko, w tak krótkim czasie. Co chodzi (a właściwie błądzi) po
głowie autora? Co tak silnie łączy sztukę, wspomnianą epokę i chemię? Naturalnie
narkotyki. Konkretniej: psychodeliki.
Jako że terminy ‘harmalina’ czy ‘tetrahydroharmina’ są dla każdego prócz doktoranta chemii jedynie naukowym bełkotem - skupimy się na jednym specyfiku. Specyfiku, którzy w przeciwieństwie do w/w. substancji wywarł bardzo potężny wpływ na światową kulturę, zmienił świadomość dużej części ludzkiej populacji pół wieku temu. Mowa naturalnie o Dietyloamidzie kwasu D-lizergowego. W skrócie (od niemieckiej nazwy substancji) – LSD.
Choć historia specyfiku pełna jest uniesień i nadzwyczajnych osiągnięć, zaczyna się ona od... rozczarowania. Dr Albert Hoffman, szwajcarski chemik po zsyntetyzowaniu LSD miał głęboką nadzieję, że posłuży ono za lek działający rozkurczowo na macicę podczas porodu. Ku niezadowoleniu swojego twórcy, kwas rozluźniał jedynie moralne hamulce laboratoryjnych myszy, a matki jak cierpiały przy swoim największym życiowym trudzie – tak cierpią dalej. Hoffman rzucił więc flakon z substancją w kąt i zajął się innymi badaniami.
Co skłoniło Szwajcara do ponownego sprawdzenia właściwości
LSD pięć lat później – nie wie tego nawet on sam. W 1943 roku Hoffman uznał, że
testy na niewielkich zwierzętach są niespecjalnie wymiernym i wiarogodnym
źródłem i nakazał sobie wstrzyknąć dawkę 250 µg (mikrogramów) specyfiku. Dziwne
uczucia towarzyszyły tej chwili – chemik nagle nabrał przekonania, że umiera,
wokół niego zaczęły się pojawiać dziwne postacie w złowieszczych maskach.
Hoffman przy akompaniamencie halucynacji i zaburzeń równowagi natychmiast
wybrał się do lekarza, ten jednak sprowadził go na ziemię diagnozując jedynie
powiększone źrenice (służba zdrowia zbliżona poziomem do polskiej). Szwajcar
wsiadł na rower i przemierzając psychodeliczną otchłań szczęśliwie dojechał na
nim do domu. Ta krótka wycieczka bicyklem stała się wydarzeniem wręcz legendarnym dla każdego amatora LSD.
O pomyślność dalszych losów specyfiku zadbali zafascynowani
badaniami Hoffmana psychiatrzy i psychologowie. Czechosłowak Stanislav Grof
nieśmiało napomknął, że LSD może wprowadzać ludzi w stany świadomości dalekie
od standardowych, Gary Fischer za pomocą substancji z powodzeniem leczył dzieci
dotknięte autyzmem. Brytyjczyk Humphry Osmond posunął się o krok dalej i podczas
zjazdu New York Academy of Science po raz pierwszy w kontekście LSD użył
terminu ‘psychodelia’. Osmond twierdził, że dzięki psychodelicznym substancjom żądny
jedynie materialnych korzyści człowiek zmieni się w istotę myślącą, bogatą
duchowo, współczującą, ‘w której wizji sztuka, polityka, nauka i religia są
jednością’. Nic więc dziwnego, że amatorzy ruchu hippisowskiego odczytali
oświadczenie Brytyjczyka jako doskonałą zachętę do stosowania specyfiku i
uczynili go jednym z najistotniejszych elementów swojego życia.
Z medycznych sympozjów i chemicznych odczynników LSD przedostało
się do organizmów ‘prostego ludu’ głównie za sprawą firmy Sandoz. Naturalnie w
celach wyłącznie medycznych, szybko jednak okazało się, że specyfik bardziej
niż lekarzom służy hippisowskiej społeczności. Jako, że do aktywacji działania
substancji wystarczała równa 1/10 masy ziarenka piasku dawka 100 µg, LSD
rozpowszechniło się znacznie szybciej niż działały światowe służby zdrowia.
Mimo wykreślenia w 1967r. dietyloamidu
kwasu d-lizergowego z amerykańskiego lekospisu, popularność specyfiku
wcale nie miała ochoty się zmniejszać. Wręcz przeciwnie, walka z normami
moralnymi narzuconymi przez ‘świat dorosłych’ dodatkowo wyzwalała w hippisach
chęć stosowania LSD.
W obiegu wspominana substancja krążyła głównie w postaci
znaczków nasączonych roztworem LSD. Wystarczyło jedynie położyć kolorowy papier
na język i poczekać kilkanaście/kilkadziesiąt minut na rozpoczęcie
psychodelicznej podróży. A ta wiodła swojego pasażera przez krainy zupełnie
odmienne od tych, które dane mu było poznać przez dotychczasowe życie. Przez
miejsca, w których nie istnieją zarówno kontury budynków, jak i ustawowy,
ogólnie przyjęty czas, stany świadomości, w których nastrój zmienia się
szybciej od ruchu minutowej wskazówki zegara. LSD wprowadzało w świat, w którym
nie dało się poprawnie ocenić zarówno poziomu własnych możliwości, jak i odmierzyć
wszelkich dystansów czy wysokości. To właśnie nieprzewidywalność stała się
największym zagrożeniem po zażyciu substancji i to jedynie nieobliczalne
zachowania biorcy mogły doprowadzić do tragedii. Śmierć po przedawkowaniu LSD
bowiem po prostu nie istnieje, zmiany chemiczne po jego przyjęciu nie zagrażają
naszemu FIZYCZNEMU zdrowiu.
Substancja została niedługo po 1967r. wyparta przez znacznie
silniejsze i groźniejsze narkotyki w rodzaju kokainy czy heroiny. LSD na zawsze
odmieniło jednak zarówno światową kulturę, jak i przede wszystkim - muzykę.
Wystarczy chociażby porównać to, co grali The Beatles na albumie ‘A Hard Day’s Night’ (1965) z utworami z ‘Sgt. Peppers Lonely Hearts Club Band’ (1967), spostrzec
kolosalną różnicę w zaawansowaniu muzyki między twórczością Boba Dylana z początku lat 60' a tym, co grał Hendrix pod koniec dekady. Zupełną metamorfozę
przeszły okładki albumów. Tonowane, wręcz grzeszące cnotliwością portrety
wspomnianego Dylana czy Elvisa Presleya zostały wyparte przez pstrokate,
kolorowe, ociekające artyzmem covery płyt Cream czy wspomnianego Jimiego Hendrixa. Również
sposób koncertowania uległ zmianie, nieśmiałe granie zostało wyparte przez
wręcz teatralne występy, by daleko nie szukać – w wykonaniu legendarnych
Pink Floyd.
LSD nie znajduje już uznania w organizmach współczesnych
‘muzyków’. To byłaby zresztą okrutna profanacja, gdyby po zażyciu jednakowej
substancji, co Jim Morrison swoją kakofonię tworzył David Guetta. Być może
jednak obecnemu rynkowi muzycznemu potrzeba psychotropu, który odmieni tę
okrutną rzeczywistość – czegoś co tak, jak LSD posunie rozwój sztuki we
właściwym kierunku. Tak więc, chemicy, naukowcy – do laboratoriów! Choć trzeba
przyznać, że teraźniejszym ‘artystom’ potrzeba będzie
czegoś naprawdę mocnego*.
To jednak w pełni wyjaśnia zapał autora do studiowania chemii.
* czasem myślę, że i cyjanek by nie zaszkodził
Narkotyki napędziły rozwój muzyki, ale nienaturalnie - to był wspaniały wzlot, lecz niedługo potem koszmarny upadek, który wiązał się ze śmiercią wielu wielkich artystów.
OdpowiedzUsuń21 years old Business Systems Development Analyst Danny Fishpoole, hailing from Pine Falls enjoys watching movies like Planet Terror and Motor sports. Took a trip to Historic City of Sucre and drives a Duesenberg Model J Long-Wheelbase Coupe. sprobuj tego
OdpowiedzUsuń