Camel. Skojarzenia z tym terminem natychmiast prowadzą nas w
upalne, arabskie regiony. Albo w niemniej rozgrzane - papierosowym dymem, zatłoczone bary. Lub
jeszcze gdzieś indziej. Pod głośniki. Tam właśnie angielska grupa Camel gra po
raz kolejny swoje bodaj najsłynniejsze dzieło – Mirage.
Ponieważ podobnie jak w przypadku artykułu o Flying Teapot,
autor wbrew wszelkim zasadom wyławia album ze środka dyskografii zespołu, nie
będziemy się rozpisywać o początkach jego kariery. Warto jedynie nadmienić, że
Camel powstał w niemal szczytowym okresie rocka progresywnego, w 1971 r.,
utworzony przez gitarzystę Andrew Latimera. Anglik wraz z utalentowanymi partnerami
z grupy The Brew, postanowił we wspomnianym roku zaprosić do twórczej pracy klawiszowca
(wcześniej działali jedynie dwaj gitarzyści i perkusista), Petera Bardensa.
Jako że skład personalny uległ zmianie, Latimer postanowił uwiecznić ten fakt
znaczną korektą w nazwie zespołu. Tak oto powstała grupa Camel, z zadymionych
angielskich klubów przenosząc się niemal na stałe na właściwe poziomowi granej
muzyki koncertowe areny.
Pierwszy twór zespołu pozwolimy sobie ominąć (co jest
okrutną zbrodnią, bo to również wartościowe dzieło), zgrabnie przeskakując do
krążka o równie pustynnym, co nazwa zespołu tytule – Mirage *. Album powstał w
1974 r., w zaciszach studia Decca, w Londynie. By od wstępu nasycić żądnych
podsumowania czytelników, autor zaznacza, że Mirage było bardzo solidnym, jak
na prog rockowe dzieło sukcesem pieniężnym (szczególnie w USA). Co ciekawe, o
skokach na kontach bankowych Latimera i spółki nie decydowała w głównej mierze
muzyka ze wspominanego krążka (jej przybliżenie tradycyjnie pozostawiam na
koniec). Wykorzystując silną wówczas pozycję rynkową papierosów Camel, zespół
postanowił okrasić okładkę Mirage obrazkiem niemal identycznym, jak z opakowania
wspomnianych używek. Ich spryt został jednak szybko poskromiony przez
amerykański oddział koncernu, przez co Latimer musiał w niedługim czasie
naszkicować nową wersję oprawy płyty. Efekty aż wstyd wspominać, na szczęście w
Europie sprawa miała się zupełnie inaczej. ‘Miejscowy’ producent papierosów,
widząc w pomyśle Camel szansę również i dla własnej sakiewki – zaproponował
zespołowi klarowny układ. Na scenie podczas koncertów grupy, reklamy
wielbłądzich papierosów panoszyły się aż miło, między publicznością krążyły cycate
panny z fajkami za podwójną cenę. Sprawy posunęły się tak daleko, że koncern Camel
zażądał od zespołu drobnych poprawek w nazwach niektórych utworów z Mirage. ‘Filter
Tipped Fantasy’ zamiast ‘Lady Fantasy’, czy ‘A smooth packet of twenty’ brzmią
niezwykle groźnie i za nic nie chcą ociekać progresją.
Peter Bardens stwierdził jednak, że bardziej adekwatnym
tytułem byłoby ‘Twenty Sticks Of Cancer’ i zerwał współpracę. Naturalnie
nikotynowy koncern przedstawia sprawę inaczej, jakoby zespół Camel stworzył
okładkę Mirage już na mocy odpowiednio opłaconego kontraktu z firmą. Wszystko
rozeszło się jednak polubownie, dostarczając na konta obydwu stron solidne
kwoty pieniężne, niesmak jednak pozostał. Wszak któż chciałby pójść na koncert,
gdzie zamiast zespołu widać jedynie dym, a muzykę zastępują dźwięki nieznośnie
klikających zapalniczek. Z pewnością większy splendor zespołowi Camel przyniosła warstwa
muzyczna płyty.
Jest ona bowiem (jak na grany gatunek) szalenie melodyjna i
przystępna, miejscami wręcz taneczna. Już pierwszy utwór, ‘Freefall’ witając
nas srogim, mocno progreswywnym intrem po chwili raczy słuchacza partią gitarowych
riffów i wokalem Latimera. Bardzo przyjemnym i czystym wokalem, przyznajmy –
bez nagłych jęków, pisków, czy usprawiedliwionych emocjami utworu fałszów. Na
dodatek słowa nie traktują o latających łyżkach w bezkresnej przestrzeni pełnej
niebieskich marchewek z wąsami, a o spadaniu i wznoszeniu się ponad ziemię.
Popowo, prawda?
Nieśmiałe intro pozwoliło Latimerowi w kolejnym utworze, ‘Supertwister’
rozwinąć skrzydła, a zarazem i 3-minutową partię na flecie, w ‘Earthrise’
wkrada się więcej gitary i klawiszowych popisów Bardensa. Gdyby jednak album
składał się jedynie z trzech w/w. piosenek, byłby przeraźliwie nudny i w żaden
sposób nie wyróżnił się na arenie progresywnego rocka (szczególnie za sprawą
Freefall, które choć przyjemne – jest dość ubogie muzycznie). Z noty 2/5, na
3,5/5 Mirage przesunęły dwie pozostałe kompozycje.
‘Nimrodel/The Procession/The White Rider’ to trzyczęściowe
dzieło, inspirowane ponoć twórczością J. R. R. Tolkiena. Trudno powiedzieć, czy istotą jego geniuszu jest intro (pierwsza partia
wokalna przyprawia uszy autora o spotykane wcześniej jedynie w innych miejscach
ciała doznania), czy też zagrana z nieco bardziej rockowym pazurem trzecia
część utworu. Faktem jest jednak, że ‘Nimrodel ...’ to niezwykle niedoceniany klejnot progresywnego rocka, który jakoś nigdy nie był w stanie
dać się poznać pozbawionej resztek wrażliwości szerszej publice...
... w przeciwieństwie do kończącego album ‘Lady Fantasy Suite’. Z suitą ma to niewiele wspólnego, bowiem w początkowych fragmentach
gęba Latimera zdaje się nie zamykać. Bez słów boskiego Andrew (o tytułowej
damie wyobraźni), muzyka ‘Lady Fantasy’ nie miałaby jednak tak wyrazistego
charakteru. Camel powoli, mozolnie rozkręca utwór, każdy dźwięk niemal idealnie
współgra z tym, co ma nam do powiedzenia Latimer. Apogeum jego emocji i wg mnie
szczyt muzycznego geniuszu zespołu, utwór osiąga po wymownym stwierdzeniu ‘In
my lady fantasy, I love you’. Co wówczas symbolizuje zaskakująco energiczna,
wręcz hard rockowa partia gitarowa lidera zespołu, nietrudno się domyślić. Ale
właśnie takiego, ostrego grania, choćby na samym końcu Mirage potrzebowało.
Jest to bowiem płyta niezwykle delikatna, wręcz trudno
wpasować ją w muzykę rockową. To, co grają panowie z grupy Camel ciężko również
określić jako ‘coś progresywnego’, brzmienie Latimera i spółki jest mocno
oryginalne i swoją ‘apatycznością’ wyłamuje się spod stereotypu progressive
rocka. Dzięki temu jest jednak bardzo dobrym sposobem na inicjację obfitego w błogie
doznania współżycia ze wspomnianym gatunkiem.
Camel mógłby być takim Coldplayem w kręgu progresywnych
dinozaurów. Ani to odkrywcze, ani wyrafinowane, ale słuchać można - z dużą
przyjemnością. A to, co panowie zrobili w Lady Fantasy Suite pięcioma
instrumentami jest absolutnym geniuszem. I choćby właśnie dlatego warto
zapoznać się z Mirage, 37 minut z wielbłądzią muzyką nigdy nie było i nie
będzie tak wartościowe.
LISTA UTWORÓW:
- Freefall (Bardens) – 5:53
- Supertwister (Bardens) – 3:22
- Nimrodel/TheProcession/The White Rider (Latimer) – 9:17
- Earthrise (Bardens, Latimer) – 6:40
- Lady Fantasy Suite:Encounter/Smiles for You/Lady Fantasy (Bardens, Ferguson, Latimer, Ward) – 12:45
* fatamorgana
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz