środa, 16 maja 2012

Między wielbłądem a nikotyną



Camel. Skojarzenia z tym terminem natychmiast prowadzą nas w upalne, arabskie regiony. Albo w niemniej rozgrzane  - papierosowym dymem, zatłoczone bary. Lub jeszcze gdzieś indziej. Pod głośniki. Tam właśnie angielska grupa Camel gra po raz kolejny swoje bodaj najsłynniejsze dzieło – Mirage.

Ponieważ podobnie jak w przypadku artykułu o Flying Teapot, autor wbrew wszelkim zasadom wyławia album ze środka dyskografii zespołu, nie będziemy się rozpisywać o początkach jego kariery. Warto jedynie nadmienić, że Camel powstał w niemal szczytowym okresie rocka progresywnego, w 1971 r., utworzony przez gitarzystę Andrew Latimera. Anglik wraz z utalentowanymi partnerami z grupy The Brew, postanowił we wspomnianym roku zaprosić do twórczej pracy klawiszowca (wcześniej działali jedynie dwaj gitarzyści i perkusista), Petera Bardensa. Jako że skład personalny uległ zmianie, Latimer postanowił uwiecznić ten fakt znaczną korektą w nazwie zespołu. Tak oto powstała grupa Camel, z zadymionych angielskich klubów przenosząc się niemal na stałe na właściwe poziomowi granej muzyki koncertowe areny.


Pierwszy twór zespołu pozwolimy sobie ominąć (co jest okrutną zbrodnią, bo to również wartościowe dzieło), zgrabnie przeskakując do krążka o równie pustynnym, co nazwa zespołu tytule – Mirage *. Album powstał w 1974 r., w zaciszach studia Decca, w Londynie. By od wstępu nasycić żądnych podsumowania czytelników, autor zaznacza, że Mirage było bardzo solidnym, jak na prog rockowe dzieło sukcesem pieniężnym (szczególnie w USA). Co ciekawe, o skokach na kontach bankowych Latimera i spółki nie decydowała w głównej mierze muzyka ze wspominanego krążka (jej przybliżenie tradycyjnie pozostawiam na koniec). Wykorzystując silną wówczas pozycję rynkową papierosów Camel, zespół postanowił okrasić okładkę Mirage obrazkiem niemal identycznym, jak z opakowania wspomnianych używek. Ich spryt został jednak szybko poskromiony przez amerykański oddział koncernu, przez co Latimer musiał w niedługim czasie naszkicować nową wersję oprawy płyty. Efekty aż wstyd wspominać, na szczęście w Europie sprawa miała się zupełnie inaczej. ‘Miejscowy’ producent papierosów, widząc w pomyśle Camel szansę również i dla własnej sakiewki – zaproponował zespołowi klarowny układ. Na scenie podczas koncertów grupy, reklamy wielbłądzich papierosów panoszyły się aż miło, między publicznością krążyły cycate panny z fajkami za podwójną cenę. Sprawy posunęły się tak daleko, że koncern Camel zażądał od zespołu drobnych poprawek w nazwach niektórych utworów z Mirage. ‘Filter Tipped Fantasy’ zamiast ‘Lady Fantasy’, czy ‘A smooth packet of twenty’ brzmią niezwykle groźnie i za nic nie chcą ociekać progresją.

Peter Bardens stwierdził jednak, że bardziej adekwatnym tytułem byłoby ‘Twenty Sticks Of Cancer’ i zerwał współpracę. Naturalnie nikotynowy koncern przedstawia sprawę inaczej, jakoby zespół Camel stworzył okładkę Mirage już na mocy odpowiednio opłaconego kontraktu z firmą. Wszystko rozeszło się jednak polubownie, dostarczając na konta obydwu stron solidne kwoty pieniężne, niesmak jednak pozostał. Wszak któż chciałby pójść na koncert, gdzie zamiast zespołu widać jedynie dym, a muzykę zastępują dźwięki nieznośnie klikających zapalniczek. Z pewnością większy splendor zespołowi Camel przyniosła  warstwa muzyczna płyty.

Jest ona bowiem (jak na grany gatunek) szalenie melodyjna i przystępna, miejscami wręcz taneczna. Już pierwszy utwór, ‘Freefall’ witając nas srogim, mocno progreswywnym intrem po chwili raczy słuchacza partią gitarowych riffów i wokalem Latimera. Bardzo przyjemnym i czystym wokalem, przyznajmy – bez nagłych jęków, pisków, czy usprawiedliwionych emocjami utworu fałszów. Na dodatek słowa nie traktują o latających łyżkach w bezkresnej przestrzeni pełnej niebieskich marchewek z wąsami, a o spadaniu i wznoszeniu się ponad ziemię. Popowo, prawda?

Nieśmiałe intro pozwoliło Latimerowi w kolejnym utworze, ‘Supertwister’ rozwinąć skrzydła, a zarazem i 3-minutową partię na flecie, w ‘Earthrise’ wkrada się więcej gitary i klawiszowych popisów Bardensa. Gdyby jednak album składał się jedynie z trzech w/w. piosenek, byłby przeraźliwie nudny i w żaden sposób nie wyróżnił się na arenie progresywnego rocka (szczególnie za sprawą Freefall, które choć przyjemne – jest dość ubogie muzycznie). Z noty 2/5, na 3,5/5 Mirage przesunęły dwie pozostałe kompozycje.

Nimrodel/The Procession/The White Rider’ to trzyczęściowe dzieło, inspirowane ponoć twórczością J. R. R. Tolkiena. Trudno powiedzieć, czy istotą jego geniuszu jest intro (pierwsza partia wokalna przyprawia uszy autora o spotykane wcześniej jedynie w innych miejscach ciała doznania), czy też zagrana z nieco bardziej rockowym pazurem trzecia część utworu. Faktem jest jednak, że ‘Nimrodel ...’ to niezwykle niedoceniany klejnot progresywnego rocka, który jakoś nigdy nie był w stanie dać się poznać pozbawionej resztek wrażliwości szerszej publice...

... w przeciwieństwie do kończącego album ‘Lady Fantasy Suite’. Z suitą ma to niewiele wspólnego, bowiem w początkowych fragmentach gęba Latimera zdaje się nie zamykać. Bez słów boskiego Andrew (o tytułowej damie wyobraźni), muzyka ‘Lady Fantasy’ nie miałaby jednak tak wyrazistego charakteru. Camel powoli, mozolnie rozkręca utwór, każdy dźwięk niemal idealnie współgra z tym, co ma nam do powiedzenia Latimer. Apogeum jego emocji i wg mnie szczyt muzycznego geniuszu zespołu, utwór osiąga po wymownym stwierdzeniu ‘In my lady fantasy, I love you’. Co wówczas symbolizuje zaskakująco energiczna, wręcz hard rockowa partia gitarowa lidera zespołu, nietrudno się domyślić. Ale właśnie takiego, ostrego grania, choćby na samym końcu Mirage potrzebowało.

Jest to bowiem płyta niezwykle delikatna, wręcz trudno wpasować ją w muzykę rockową. To, co grają panowie z grupy Camel ciężko również określić jako ‘coś progresywnego’, brzmienie Latimera i spółki jest mocno oryginalne i swoją ‘apatycznością’ wyłamuje się spod stereotypu progressive rocka. Dzięki temu jest jednak bardzo dobrym sposobem na inicjację obfitego w błogie doznania współżycia ze wspomnianym gatunkiem.

Camel mógłby być takim Coldplayem w kręgu progresywnych dinozaurów. Ani to odkrywcze, ani wyrafinowane, ale słuchać można - z dużą przyjemnością. A to, co panowie zrobili w Lady Fantasy Suite pięcioma instrumentami jest absolutnym geniuszem. I choćby właśnie dlatego warto zapoznać się z Mirage, 37 minut z wielbłądzią muzyką nigdy nie było i nie będzie tak wartościowe.

LISTA UTWORÓW:
  1. Freefall (Bardens) – 5:53
  2. Supertwister (Bardens) – 3:22
  3. Nimrodel/TheProcession/The White Rider (Latimer) – 9:17
  4. Earthrise (Bardens, Latimer) – 6:40
  5. Lady Fantasy Suite:Encounter/Smiles for You/Lady Fantasy (Bardens, Ferguson, Latimer, Ward) – 12:45

* fatamorgana  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz