niedziela, 24 czerwca 2012

Kontrinterpretacje #1: romantycznie



Całkiem możliwe, że poniższy tekst jest wstępem do serii, która w najbliższych tygodniach/miesiącach zagości na ‘progresywnym’. Za radą pewnej czytelniczki autor postanowił pokusić się o mocno subiektywną interpretację jednego z muzycznych cudów. Ponieważ jednak pianie (notabene w pełni uzasadnionych) zachwytów jest w naszym kraju słabo poczytne – autor wtrąci doń nieco dziegciu. Posłuży za niego jeden z liderów współczesnych list przebojów. Teoretycznie wszystko odbędzie się na zasadzie małej konfrontacji, ale jako że rezultat starcia jest oczywisty, z racji ‘ideologii’ bloga znany już na wstępie – nie będzie miał on specjalnego znaczenia. Wszystko w imię uzupełnienia ostatnich niedoborów postów na ‘progresywnym’ i ukazania znacznej różnicy między kreatywnością artystów legendarnych i współczesnych. Jako, że za pasem wakacje – będące najskuteczniejszym zarówno kreatorem, jak i destruktorem wszelakich związków – motywem przewodnim dziewiczej kontrinterpretacji będą wyciskające litry łez historie miłosne.


O albumie ‘Script for a Jester’s Tear’ będzie jeszcze na pewno okazja napisać. To, co wyszło spod strun, klawiszy i syntezatora muzyków Marillion to dzieło ponadczasowe, wymagające co najmniej jednego, pełnego postu. Dziś dane mi jest się skupić na tylko jednym utworze, aby daleko nie szukać – otwierającym wspominany album.


Krótka praca w google translate i magiczna maszyna tłumaczy nam tytuł utworu (o identycznej nazwie, co cały album). ‘Przepis na błazeńskie łzy’ brzmi już od wejścia mocno poetycko i pokrywa się w pewnym stopniu z naturą autora postu. Co doprowadzi na pozór pozbawionego wrażliwości pajaca do płaczu rzewnymi łzami? Fish (lider zespołu) i jego trupa już spieszą z wyjaśnieniami.

So here I am once more’ – oświadcza muzyk tuż po nieśmiałym brzęknięciu klawiszy. Słowa te budzą w pełni uzasadnione podniecenie przy każdym ponownym odtworzeniu albumu. Słysząc je po raz kilkunasty, autor doświadcza wrażeń podobnych, jak te po słowach ‘There's a lady who's sure all that glitters is gold’ czy ‘Sweet child in time you’ll see the line’.

...in the playground of the broken hearts’ – kontynuuje Fish – obiecana, kolejna niemiłosiernie wyświechtana historia nieszczęśliwej miłości. Muzyk ku swojemu niezadowoleniu wraca ‘na plac złamanych serc’, w miejsce, będące najprawdopodobniej terenem bezlitosnych uciech płci przeciwnej. Albo symbolem tzw. ‘dobrej miny do złej gry’, co Fish potwierdzi w dalszej części utworu.

One more experience, one more entry in a diary, self-penned./Yet another emotional suicide/overdosed on sentiment and pride.’ – przedawkowanie dumy i uczucia okazało się tragiczną mieszaniną, która wprost musiała doprowadzić do emocjonalnego samobójstwa. Mimo wraku w miejscu serca, Fish znajduje siłę, by lamentować dalej: ‘Too late to say I love you/Too late to restage the play/Abandoning the relics in my playground of yesterday’. Żadnych perspektyw, szans, nadziei. Oczy słuchacza powinny już oślepiać blaskiem szklących się na nich łez.  

Okrutnie patetyczny nastrój wzmagają jeszcze osamotnione dźwięki keyboardu. Na szczęście po trwającym blisko minutę płaczu Fisha, Marillion zaczynają grać nieco progresywnej. Prym wciąż wiodą klawisze, ale po chwili dołącza się w końcu zarówno elektryczna, jak i basowa gitara. Frontman przestaje jęczeć i zaczyna raczyć swoją szalenie charakterystyczną barwą głosu. ‘Im losing on the swings\Im losing on the roundabouts’ – przyznaje. Zarówno huśtawki, jak i karuzele idealnie wpasowują się w obraz placu zabaw. Jak jednak skojarzyć je ze złamanym sercem Fisha? Wg Brewer’s Dictionary Phrase and Fable na karuzelach odzyskujemy to, co straciliśmy na huśtawkach. Cokolwiek to znaczy. A że interpretowanie interpretacji wpędziłoby nas w lęki, depresję i pokój w Kochanówku – pozostawmy powyższe słowa Fisha w kategorii ‘rozstałem się z dziewczyną, mam prawo majaczyć’.

Lider Marillion majaczy więc dalej, powtarzając przez najbliższe kilkadziesiąt sekund to, co zdążył wyśpiewać chwilę wcześniej. Nagle, dochodzi do smutnej konkluzji. ‘The game is over’ – przyznaje kilkukrotnie, uruchamiając przy tym gitarę Steve’a Rothery’ego. Tym samym, nie ma już niczego do stracenia. Smutki i żale Fisha aż płoną, by tylko wydostać się poza jego podświadomość.

Autor przyznaje się więc do wspomnianego udawania, gry w ‘klasycznym stylu - męczennika z wykrzywionym uśmiechem’. Chce karać swoje błędów możliwie najwyższą ceną, ‘krwawi rymami utworu’, by oczyścić własne sumienie. Chęć zdobycia ukochanej z marzenia - zmienia w nagrobne epitafium, starając się usunąć je zupełnie ze swojej głowy. ‘To exercise this silent scream’ – niemy dla utraconej ukochanej krzyk próbuje wydostać choćby egzorcyzmami, ‘A scream thats born from sorrow’.

Po kolejnych kilku przepełnionych żalem wersach utworu, z niezwykle wymownym ‘Promised wedding now a wake’ na czele, Fish w końcu zdobywa się na obiecane uzewnętrznienie. Swoją opowieść zgrabnie tytułuje: ‘głupiec, który uciekł z raju’, przewiduje, że zapłacze, spoglądając się za siebie, wie, że załka cicho, widząc co stracił przez własne błędy. Potem usiądzie i z trudem żując jakże wymowne narcyzy zapyta sam siebie, dlaczego cała ta historia ma tak nieszczęśliwy finał (Sit and chew on daffodils and struggle to answer why). To właśnie nieposkromiona duma nie potrafiła pogodzić się z uczuciem, co w połączeniu zaowocowało tytułowym przepisem na łzy.

A ukochana wciśnie się z gracją w suknię ślubną i pomknie do ołtarza z kimś o nieco niższym poczuciu własnej dumy i wartości. I choć Fish obiecuje schować swoje żale i smutki, w ‘ciszy jego wstydu’, na sam koniec utworu w akcie desperacji pyta ‘Can you still say you love me?’. Potem robi to po raz drugi. Trzeci. I kolejny. Odpowiedzi brak.

Biorąc pod uwagę dalszą twórczość Fisha (ze sztandarowym Kayleigh na czele), można przyjąć, że oczekiwana reakcja nigdy nie nadeszła. Ponieważ jednak moja znajomość tekstów Mariliion jest wciąż daleka od zadowalającej – zachęcam do szukania szczęśliwego zakończenia całej wspominanej historii. Historii, która choć miejscami ocieka patosem i przybiera postać taniego muzycznego detoxu – wciąż jest o litry łez bardziej wzruszająca niż...


... ‘Call Me Maybe’ w wykonaniu bliżej niezidentyfikowanej gwiazdki Carly Rae Jepsen. Wybór mocno przypadkowy, z bólem klikając w zakładkę ‘muzyka’ na stronie internetowej pewnego polskiego pseudoradia trafiłem właśnie na to cudo. Jako że w dobie obecnej kreatywności ‘artystów’ zwrot ‘zadzwoń do mnie’ może oznaczać jedynie chęć dzikiego sexu pod osłoną nocy – bez zastanowienia wziąłem lidera światowych list przebojów na swój skromny warsztat.

Już po pierwszych wersach ‘Call Me Maybe’ czuję, że zinterpretowanie wypocin kanadyjskiej piosenkarki będzie zadaniem nieporównywalnie trudniejszym z zakrawającymi o poezję słowami Fisha. Cała wzruszająca historia zaczyna się nad krawędzią pewnej studni (boże, Carly – czemu tam nie skoczyłaś?). Dziewczyna zgodnie z przesądem rzuciła kilka groszy w otchłań zbiornika i pomyślała tajemnicze życzenie (I threw a wish in the well). Gdy moneta z zadowoleniem plusnęła w wodzie, Carly podniosła wzrok i ujrzała na swojej drodze równie zagadkową, męską postać. Dziewczyna swoim nieznośnym głosem stwierdza, że tym z pozoru niewinnym życzeniem sprzedała swoją duszę, a rzucone pieniądze okazały się zapłatą za pocałunek (pennies and dimes for a kiss). Czyżby zakamuflowana forma męskiej prostytucji? Aż strach nachylać się nad studnią.

Ku zdruzgotaniu słuchacza, Carly kontynuuje opowieść, rozpływając się nad podartymi jeansami i odsłoniętą, włochatą skórą napotkanego żigolo (Ripped jeans, skin was showin'). Potem nagle zaskakuje nas krótką rozprawą o pogodzie (Hot night, wind was blowin’) i wreszcie przechodzi do najbardziej chwytliwej części swojego wywodu. 

Hey, I just met you, and this is crazy/but here's my number, so call me, maybe?’ – pyta Carly z nieukrywanym podnieceniem. Zdezorientowany mężczyzna stanął zapewne jak wryty i przypomniał sobie, jak niespecjalnie urodziwa Kanadyjka interesowała się jego NIEMAL NAGIMI udami. Odpowiedź musiała być więc jednoznaczna, co Carly potwierdza w kolejnej części romantycznego dramatu a.d. 2012 (You gave me nothing at all). Po chwili dodaje jednak ‘but still, you're in my way’, co umożliwia jej uzupełnienie pozostałych dwóch minut piosenki (bo przecież magiczna średnia 3:30 musi zostać zachowana) pierdzeniem o swoim nieszczęściu.

Tak oto dowiadujemy się, że Jensen błagała, pożyczała, kradła (I beg, and borrow and steal). Co to ma wspólnego ze spotkanym mężczyzną? Idiotyczna hipoteza o jego podejrzanym zawodzie miałaby znaleźć odzwierciedlenie w słowach dziewczyny? Kończy ona kolejną część swojego wywodu wspomnieniem o jego NIEMAL NAGICH udach. A potem znów kieruje w stronę chłopaka swoją bzdurną propozycję.

Aż prosi się, by mężczyzna dostał swój udział w ‘Call Me Maybe’ i mógł przerwać piosenkę stanowczym ‘no/нет/nie/nein/non/δεν’. A tak, Carly mimo braku odpowiedzi przez najbliższą minutę ani myśli ukrócić słuchaczom męki i wciąż swoim idiotycznym pytaniem wyje o zainteresowanie ze strony żigolo. A na koniec popisuje się wybitną antytezą, stwierdzając że tęskniła za chłopakiem, zanim go ujrzała. Odpowiednie podsumowanie sztandarowego przedstawiciela współczesnej ‘muzyki’.  

Już samo porównywanie ‘Script for a Jester’s Tear’ z pioseneczką, której tytułu nie mam ochoty nawet przytaczać, jest okrutną profanacją. Chęć ukazania różnicy w mentalności artystów złotych lat muzyki i twórców dzisiejszej kakofonii wygrała jednak z logiką i poczuciem dobrego smaku.

Autor obiecuje jednak, że jeśli ‘kontrinterpretacje’ przypadną czytelnikowi do gustu – do następnej odsłony wpuści nieco więcej racjonalnego myślenia. Bo porównanie twórczości Pink Floyd z ery Watersa z tekstami ery Gilmoura, czy Barretta brzmi chyba nieco ciekawiej, prawda?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz