Całkiem możliwe, że poniższy tekst jest wstępem do serii,
która w najbliższych tygodniach/miesiącach zagości na ‘progresywnym’. Za radą
pewnej czytelniczki autor postanowił pokusić się o mocno subiektywną
interpretację jednego z muzycznych cudów. Ponieważ jednak pianie (notabene w
pełni uzasadnionych) zachwytów jest w naszym kraju słabo poczytne – autor
wtrąci doń nieco dziegciu. Posłuży za niego jeden z liderów współczesnych list
przebojów. Teoretycznie wszystko odbędzie się na zasadzie małej konfrontacji,
ale jako że rezultat starcia jest oczywisty, z racji ‘ideologii’ bloga znany
już na wstępie – nie będzie miał on specjalnego znaczenia. Wszystko w imię
uzupełnienia ostatnich niedoborów postów na ‘progresywnym’ i ukazania znacznej
różnicy między kreatywnością artystów legendarnych i współczesnych. Jako, że za
pasem wakacje – będące najskuteczniejszym zarówno kreatorem, jak i destruktorem
wszelakich związków – motywem przewodnim dziewiczej kontrinterpretacji będą
wyciskające litry łez historie miłosne.
O albumie ‘Script for a Jester’s Tear’ będzie jeszcze na
pewno okazja napisać. To, co wyszło spod strun, klawiszy i syntezatora muzyków
Marillion to dzieło ponadczasowe, wymagające co najmniej jednego, pełnego
postu. Dziś dane mi jest się skupić na tylko jednym utworze, aby daleko nie
szukać – otwierającym wspominany album.
Krótka praca w google translate i magiczna maszyna tłumaczy
nam tytuł utworu (o identycznej nazwie, co cały album). ‘Przepis na błazeńskie
łzy’ brzmi już od wejścia mocno poetycko i pokrywa się w pewnym stopniu z
naturą autora postu. Co doprowadzi na pozór pozbawionego wrażliwości pajaca do
płaczu rzewnymi łzami? Fish (lider zespołu) i jego trupa już spieszą z
wyjaśnieniami.
‘So here I am once more’ – oświadcza muzyk tuż po nieśmiałym
brzęknięciu klawiszy. Słowa te budzą w pełni uzasadnione podniecenie przy
każdym ponownym odtworzeniu albumu. Słysząc je po raz kilkunasty, autor
doświadcza wrażeń podobnych, jak te po słowach ‘There's a lady who's sure all
that glitters is gold’ czy ‘Sweet child in time you’ll see the line’.
‘...in the playground of the broken hearts’ – kontynuuje
Fish – obiecana, kolejna niemiłosiernie wyświechtana historia nieszczęśliwej
miłości. Muzyk ku swojemu niezadowoleniu wraca ‘na plac złamanych serc’, w
miejsce, będące najprawdopodobniej terenem bezlitosnych uciech płci przeciwnej.
Albo symbolem tzw. ‘dobrej miny do złej gry’, co Fish potwierdzi w dalszej
części utworu.
‘One more experience, one more entry in a diary,
self-penned./Yet another emotional suicide/overdosed on sentiment and pride.’ –
przedawkowanie dumy i uczucia okazało się tragiczną mieszaniną, która wprost
musiała doprowadzić do emocjonalnego samobójstwa. Mimo wraku w miejscu serca, Fish
znajduje siłę, by lamentować dalej: ‘Too late to say I love you/Too late to
restage the play/Abandoning the relics in my playground of yesterday’. Żadnych perspektyw,
szans, nadziei. Oczy słuchacza powinny już oślepiać blaskiem szklących się na
nich łez.
Okrutnie patetyczny nastrój wzmagają jeszcze osamotnione dźwięki
keyboardu. Na szczęście po trwającym blisko minutę płaczu Fisha, Marillion
zaczynają grać nieco progresywnej. Prym wciąż wiodą klawisze, ale po chwili
dołącza się w końcu zarówno elektryczna, jak i basowa gitara. Frontman przestaje
jęczeć i zaczyna raczyć swoją szalenie charakterystyczną barwą głosu. ‘Im
losing on the swings\Im losing on the roundabouts’ – przyznaje. Zarówno
huśtawki, jak i karuzele idealnie wpasowują się w obraz placu zabaw. Jak jednak
skojarzyć je ze złamanym sercem Fisha? Wg Brewer’s Dictionary Phrase and Fable
na karuzelach odzyskujemy to, co straciliśmy na huśtawkach. Cokolwiek to
znaczy. A że interpretowanie interpretacji wpędziłoby nas w lęki, depresję i
pokój w Kochanówku – pozostawmy powyższe słowa Fisha w kategorii ‘rozstałem się
z dziewczyną, mam prawo majaczyć’.
Lider Marillion majaczy więc dalej, powtarzając przez
najbliższe kilkadziesiąt sekund to, co zdążył wyśpiewać chwilę wcześniej.
Nagle, dochodzi do smutnej konkluzji. ‘The game is over’ – przyznaje
kilkukrotnie, uruchamiając przy tym gitarę Steve’a Rothery’ego. Tym samym, nie
ma już niczego do stracenia. Smutki i żale Fisha aż płoną, by tylko wydostać
się poza jego podświadomość.
Autor przyznaje się więc do wspomnianego udawania, gry w
‘klasycznym stylu - męczennika z wykrzywionym uśmiechem’. Chce karać swoje błędów
możliwie najwyższą ceną, ‘krwawi rymami utworu’, by oczyścić własne sumienie. Chęć
zdobycia ukochanej z marzenia - zmienia w nagrobne epitafium, starając się
usunąć je zupełnie ze swojej głowy. ‘To exercise this silent scream’ – niemy
dla utraconej ukochanej krzyk próbuje wydostać choćby egzorcyzmami, ‘A scream
thats born from sorrow’.
Po kolejnych kilku przepełnionych żalem wersach utworu, z
niezwykle wymownym ‘Promised wedding now a wake’ na czele, Fish w końcu
zdobywa się na obiecane uzewnętrznienie. Swoją opowieść zgrabnie tytułuje:
‘głupiec, który uciekł z raju’, przewiduje, że zapłacze, spoglądając się za
siebie, wie, że załka cicho, widząc co stracił przez własne błędy. Potem
usiądzie i z trudem żując jakże wymowne narcyzy zapyta sam siebie, dlaczego cała
ta historia ma tak nieszczęśliwy finał (Sit and chew on daffodils and struggle
to answer why). To właśnie nieposkromiona duma nie potrafiła pogodzić się z
uczuciem, co w połączeniu zaowocowało tytułowym przepisem na łzy.
A ukochana wciśnie się z gracją w suknię ślubną i pomknie do
ołtarza z kimś o nieco niższym poczuciu własnej dumy i wartości. I choć Fish
obiecuje schować swoje żale i smutki, w ‘ciszy jego wstydu’, na sam koniec utworu
w akcie desperacji pyta ‘Can you still say you love me?’. Potem robi to po raz
drugi. Trzeci. I kolejny. Odpowiedzi brak.
Biorąc pod uwagę dalszą twórczość Fisha (ze sztandarowym
Kayleigh na czele), można przyjąć, że oczekiwana reakcja nigdy nie nadeszła.
Ponieważ jednak moja znajomość tekstów Mariliion jest wciąż daleka od
zadowalającej – zachęcam do szukania szczęśliwego zakończenia całej wspominanej
historii. Historii, która choć miejscami ocieka patosem i przybiera postać
taniego muzycznego detoxu – wciąż jest o litry łez bardziej wzruszająca niż...
... ‘Call Me Maybe’ w wykonaniu bliżej niezidentyfikowanej
gwiazdki Carly Rae Jepsen. Wybór mocno przypadkowy, z bólem klikając w zakładkę
‘muzyka’ na stronie internetowej pewnego polskiego pseudoradia trafiłem właśnie
na to cudo. Jako że w dobie obecnej kreatywności ‘artystów’ zwrot ‘zadzwoń do
mnie’ może oznaczać jedynie chęć dzikiego sexu pod osłoną nocy – bez
zastanowienia wziąłem lidera światowych list przebojów na swój skromny
warsztat.
Już po pierwszych wersach ‘Call Me Maybe’ czuję, że
zinterpretowanie wypocin kanadyjskiej piosenkarki będzie zadaniem
nieporównywalnie trudniejszym z zakrawającymi o poezję słowami Fisha. Cała
wzruszająca historia zaczyna się nad krawędzią pewnej studni (boże, Carly –
czemu tam nie skoczyłaś?). Dziewczyna zgodnie z przesądem rzuciła kilka groszy
w otchłań zbiornika i pomyślała tajemnicze życzenie (I threw a wish in the
well). Gdy moneta z zadowoleniem plusnęła w wodzie, Carly podniosła wzrok i
ujrzała na swojej drodze równie zagadkową, męską postać. Dziewczyna swoim
nieznośnym głosem stwierdza, że tym z pozoru niewinnym życzeniem sprzedała
swoją duszę, a rzucone pieniądze okazały się zapłatą za pocałunek (pennies and
dimes for a kiss). Czyżby zakamuflowana forma męskiej prostytucji? Aż strach
nachylać się nad studnią.
Ku zdruzgotaniu słuchacza, Carly kontynuuje opowieść,
rozpływając się nad podartymi jeansami i odsłoniętą, włochatą skórą napotkanego
żigolo (Ripped jeans, skin was showin'). Potem nagle zaskakuje nas krótką
rozprawą o pogodzie (Hot night, wind was blowin’) i wreszcie przechodzi do najbardziej
chwytliwej części swojego wywodu.
‘Hey, I just met you, and this is crazy/but here's my
number, so call me, maybe?’ – pyta Carly z nieukrywanym podnieceniem. Zdezorientowany
mężczyzna stanął zapewne jak wryty i przypomniał sobie, jak niespecjalnie
urodziwa Kanadyjka interesowała się jego NIEMAL NAGIMI udami. Odpowiedź musiała
być więc jednoznaczna, co Carly potwierdza w kolejnej części romantycznego
dramatu a.d. 2012 (You gave me nothing at all). Po chwili dodaje jednak ‘but
still, you're in my way’, co umożliwia jej uzupełnienie pozostałych dwóch minut
piosenki (bo przecież magiczna średnia 3:30 musi zostać zachowana) pierdzeniem
o swoim nieszczęściu.
Tak oto dowiadujemy się, że Jensen błagała, pożyczała,
kradła (I beg, and borrow and steal). Co to ma wspólnego ze spotkanym
mężczyzną? Idiotyczna hipoteza o jego podejrzanym zawodzie miałaby znaleźć
odzwierciedlenie w słowach dziewczyny? Kończy ona kolejną część swojego wywodu
wspomnieniem o jego NIEMAL NAGICH udach. A potem znów kieruje w stronę chłopaka
swoją bzdurną propozycję.
Aż prosi się, by mężczyzna dostał swój udział w ‘Call Me
Maybe’ i mógł przerwać piosenkę stanowczym ‘no/нет/nie/nein/non/δεν’. A tak,
Carly mimo braku odpowiedzi przez najbliższą minutę ani myśli ukrócić
słuchaczom męki i wciąż swoim idiotycznym pytaniem wyje o zainteresowanie ze
strony żigolo. A na koniec popisuje się wybitną antytezą, stwierdzając że
tęskniła za chłopakiem, zanim go ujrzała. Odpowiednie podsumowanie sztandarowego
przedstawiciela współczesnej ‘muzyki’.
Już samo porównywanie ‘Script for a Jester’s Tear’ z
pioseneczką, której tytułu nie mam ochoty nawet przytaczać, jest okrutną
profanacją. Chęć ukazania różnicy w mentalności artystów złotych lat muzyki i
twórców dzisiejszej kakofonii wygrała jednak z logiką i poczuciem dobrego
smaku.
Autor obiecuje jednak, że jeśli ‘kontrinterpretacje’
przypadną czytelnikowi do gustu – do następnej odsłony wpuści nieco więcej
racjonalnego myślenia. Bo porównanie twórczości Pink Floyd z ery Watersa z
tekstami ery Gilmoura, czy Barretta brzmi chyba nieco ciekawiej, prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz